Translate

wtorek, 9 kwietnia 2013

Moja wina



że swoim wzrokiem łapczywym
rysowałem postać Twoją
w mojej splątanej wyobraźni

moja to wina

że rysowałem twarz Twoją
kreską cienką bezbarwną
pod samymi powiekami

moja to wina

że w obłędzie zapomniałem
palety barw wszystkich

moja to wina

że Twoją postać
we mgle zagubiłem

moja to wina
moja

Obietnica


będziesz mnie wspierał? - spytała
a on stał z otwartymi ustami zaskoczony
tak zwyczajnie zaskoczony jak człowiek

a kiedy cię poproszę będziesz?
schował twarz w skrzydła białe
jak człowiek chowa twarz w dłonie

przytulisz mnie wtedy?
patrzył jej w oczy i widać było grymas na twarzy
zrozumiał że potrafi jak człowiek coś przeoczyć

ale gdziekolwiek będziesz, będziesz przy mnie? - obiecaj!
wyciągnął rękę skrzydło białe i łańcuchem żywej oczu wody
przykuł ją do niej

wiem wiem ty jeden siedzisz tu przy mnie - już dobrze 

 

Obraz dla niej




chciałbym taki obraz namalować
obraz dla ciebie taki obraz najpiękniejszy
na całym świecie i zamknąć go w ramy
byś mogła go dotknąć i powiedzieć

-to mój obraz kochany

żeby był na nim kwiat śliczny z dalekiego kraju
strumień srebrzysty chmura biała
i słońca promień prześliczny jasny kawałek
tęczy piękne góry lasy rzeki
i to morze z Afrodytą na błękitnej fali

chciałbym taki obraz namalować
obraz dla ciebie taki obraz najpiękniejszy
na całym świecie zamknąć go w ramy
byś mogła go dotknąć i powiedzieć

-to mój obraz kochany
-mój kochany 

 

Liście i kwiaty


liście one nie mówią są tylko
zielone posłusznie
kwiaty nie mówią
one są tylko
posłusznie kolorowe
kiedy zerwane
po to by radością zaskoczyć
posłusznie
a kiedy tylko szarfy dobiorą
posłusznie płaczą


 

Anioł


wpadł wczoraj do mnie Anioł
musiał przez komin
skrzydła miał przybrudzone sadzą

usiadł na łóżku jak na swoim
złożył skrzydła poruszał ustami
może tylko przegryzał słowa

ze zmęczenia przymykałem powieki
on się prostował i czasem machnął tylko skrzydłem
tak że czułem w rzęsach wiatr anielski

nie zwracał uwagi że prześcieradło jest białe
i kiedy już z martwych wstałem i na łokciach
się podparłem unosząc głowę

jego nie było zapach tylko został taki 
anielsko niebieski


Spotkanie




Minęła siódma bar mleczny na ulicy 1 Maja otwarty. Ruszyłem w jego kierunku jak bym był głodny lub spragniony. W tym barze spotykaliśmy się zawsze rano przed szkołą pracą, wykładem w drodze do nich lub w drodze do innych miejsc tego miasta. Ten punkt był tak istotny na mapie naszych wędrówek, że nikt bez niego ruszyć się dalej nie mógł, tak jak by to była stacja paliwowa lub warsztat naprawczy. Siedzieliśmy na końcu dużej sali tuż przy oknie. Latem było to miejsce obserwacji, piękne widoki śmiało odkrywających swoje wdzięki kobiet. Zimą gorzej, wiało przez to okno i ktoś nawet bukiet serwetek w szparę wepchnął, latem ktoś inny kawałek po kawałku skubał tak jak by nie wiedział że jeszcze będzie zima w tym roku. Spytałem dlaczego my zawsze siedzimy tu na końcu w samym rogu sali, odpowiedz była bardzo prosta
-chcesz słuchać ciągle głosu pani Helenki?
Leniwe proszę, leniwe mówię odebrać, pomidorowa do odbioru, placki raz. Gdyby ona to jeszcze tak życzliwie i gdyby to tak brzmiało dźwięcznie, gdyby to była melodia skowronka porannego ptaka, a nie budzika natarczywego który nic innego nie robi tylko przypomina że czas wstać i kości zwlec na podłogę znaleźć pion w tym rozchwianym początku dnia. Ona to tak z wyrzutem tak jak by ktoś pani Helence kazał krzyczeć, by ten drugi zrozumiał że ona tu najważniejsza persona a pozostali to tylko non grata. Siedząc tak w samym rogu na rozeschniętym krześle, tak siedząc jak się siedzi przed drzwiami kina czekając na seans lub prokuratora czekając na przesłuchanie cicho że słychać przelatującego komara który chwile temu pił krew owego i zaskoczony żyje, zapatrzony w szybę a przez nią na tą ulicę i na bruk na te kamienie na tych świadków niemych wydarzeń zapatrzony tak dla samego zapatrzenia. Myśli moje kłębiły się co dziś z tym dniem zrobić co z nim zrobić z tym najeźdźcą powszednim jaką broń przed nim wytoczyć by był jeszcze bardziej leniwy jak go zmęczyć żeby nie uciekł żeby był zdobyty, uwieziony a pod koniec rozstrzelany i zapomniany bez żadnego śladu ani mogiły. Chwilę po tej myśli ktoś poderwał się krzycząc - jedziemy do Braniewa! Pociągiem do Braniewa nie tak zwykle nie tak prosto tylko przez Tolkmicko, Frombork po jednym torze tak niezwykle po jednej nitce przy samym brzegu zatoki. Pomysł został zaakceptowany przez większość wtedy pierwszy raz poznałem słowo demokracja, biorąc pod uwagę że pomysłodawcą był Waldek kawał chłopa który nie posiadał szyi. Jazda po jednym tylko torze w jedną stronę już była czymś wielkim, wszyscy więc ruszyliśmy w stronę dworca do tego pępka świata, do tego centrum smrodu już tylko hol kasa bilet peron gwizdek i odjazd. Przedział nasz jakby na nas tylko czekał, jakby był zadowolony że już nas ma. Wygodnie jak w loży teatralnej gdyby nie ten zapach, ale co tam zapach teraz się miesza w kłębach papierosowego dymu. On nie narzeka lecz toczy się posłusznie a w ramach okna zmieniają się obrazy. Patrzę na ten świat za nim i patrzę na ten świat z nim jaki on cholernie jest ładny. Wyszedłem na korytarz trzymałem się uchwytu okna bladego ze strachu że je otworze, że wpuszczę to powietrze to świeże zatokowe słoneczne ciepłe powietrze, które czeka by nas napaść by nas zniewolić i dopaść tak abyśmy pragnęli więcej i już bez niego żyć nie mogli i już chciałem szarpnąć uchwyt kiedy dostałem olśnienia, odwróciłem głowę. To nie jest możliwe pomyślałem, to nie może być ona, podobna jest tylko do niej. Stała tam sama na tym korytarzu na tym samym,zaledwie trzy może cztery metry ode mnie, a ja ją już widziałem metr ode mnie kilka centymetrów na wyciągnięcie ręki
-zapalisz? wyjąłem paczkę papierosów
-palisz a nie wyglądasz na kogoś kto pali
Tak mi przez myśl przebiegło jak wygląda ktoś kto pali o kim ona myśli do kogo mnie porównuje. W jednej chwili pradziadek stanął mi przed oczyma z papierosem pod sumiastym wąsem tak mam wyglądać jak on pomyślałem. Tak kiwałem głową tak jakbym się przyznał do czegoś co nie zrobiłem i taki mnie jakiś wstyd ogarnął chyba się zaczerwieniłem, jak dziecko przyłapane na kłamstwie, nerwowo zacząłem szukać zapałek stukając się dłońmi po kieszeniach
-nie ja nie palę ale Ty możesz otworzę Ci okno – uśmiechnęła się
Jak ona to powiedziała „nie ja nie palę ale Ty możesz otworzę Ci okno” Ona otworzy dla mnie okno pomyślałem. To właśnie okno mi otworzy na ten świat na ten świat zatokowy na widok bezkresny na wodę na wiatr na ten wiatr słoneczny ciepły wpuści to powietrze a ono mnie udusi. Ona mi otworzy to okno brudne, zrzuci je szarpnięciem w dół rozerwie te szare zasłony swoją delikatną dłonią i zobaczę ten świat jej kolorowy świat zobaczę z nią. Wsadziłem papierosa do ust zapaliłem zapałkę i jeszcze chwilę wzrok w nią wtopiłem, a później już tylko zaciągnąłem się dymem tak jakbym chciał płuca rozsadzić. Jakbym chciał cały od środka popękać, jak jakiś bezużyteczny gliniany garnek od środka rozerwać płuca rozerwać czaszkę wybuchnąć rozsypać się kawałkami po korytarzu.
-wiesz będziesz się śmiał ale chcę Ci coś powiedzieć
Spojrzała na mnie trzeci raz tak samo, liczę te razy liczę te spojrzenia jakby nic w życiu nie mogło zdarzyć się milszego i jakbym już nigdy nie miał w życiu okazji do liczenia spojrzeń. Tak jak się czeka na koniec czegoś przyjemnego i się liczy sekundy gdy ono trwa aby nie zniknęło, aby nie uleciało i chce się by trwało nieprzerwanie a ono się kończy niespodziewanie bez uprzedzenia
- dokąd jedziesz?
Co mam jej odpowiedzieć przecież nie to że walczę z dniem z tym najeźdźcą który co dzień mnie atakuje i zwycięża i kładzie mnie na łopatki nieprzytomnego. Dokąd jadę dokąd ten pociąg jedzie dokąd ten wagon ten przedział dokąd wszyscy jadą jak mam jej to powiedzieć.
-do miasta- uśmiechnęła się
-możesz mi obiecać że nie będziesz się śmiał jak Ci to powiem
-dobrze obiecuję
-potrafię przepowiadać przyszłość nie wierzysz mi prawda?
Zadając to pytanie wzrok jej przeszył moje ciało że poczułem ucisk gdzieś w krtani odwróciła twarz w stronę okna w jednej chwili włosy kruczoczarne opadły na smukłe ramiona a wzrok utkwił nieruchomo w szybie
-podaj mi rękę nie będę patrzyła na Ciebie nie będę patrzyła Ci w oczy tylko podaj mi rękę tak bym ją czuła
Kim ta dziewczyna jest skąd się wzięła na tym korytarzu co chce mi powiedzieć i dlaczego akurat właśnie mnie tysiące pytań przebiegło przez moją głowę napotykając pustkę nie docierając do ust
-boisz się ?
-nie ja się bardzo rzadko boję
-więc podaj mi dłoń  
Poczułem jej dotyk na swojej dłoni, poczułem jej miękkie opuszki palców tulące moje obejmujące i oddające swoje całe ciepło które rozchodzi się po całej dłoni wędruje po ramieniu i ogarnia całe moje ciało. W jednej chwili poczułem jakbym stał na zielonej pachnącej kwieciem łące. Słyszałem przelatujące obok trzmiele, głos ptaków a dokuczliwe słońce przestało drażnić oczy a ona stała obok trzymając mnie za rękę tak jakby chciała mnie przeprowadzić na drugą stronę po zielonej trawie
-chodź pokaże Ci życie
Szarpnęło usłyszałem pisk hamulców oderwałem głowę od oparcia.
-podaj papierosa Waldek

Torem



Już jestem podróż nie była długa, kilka polnych krajobrazów we mgle przeciągało się sennie za szybą przedziału. Spojrzałem na te siedzące przede mną senne twarze i na niektórych można było zobaczyć wczorajszy nie zakończony dzień, czekam na początek peronu. Na korytarzu spływającym śliną tych co przede mną zaszczycili swoja obecnością wagon, wylałem się wraz z innymi na peron, słońce było ostro, nisko, że aż bolało. Wraz z tym tłumem ciał spieszących się i mijających jedno drugie tak, by się tylko nie dotknąć, nie musnąć. Śmiesznie to wyglądało, tak uważnie mijające się ciała, żeby tylko się nie spotkał wzrok ze wzrokiem, twarz z twarzą, myśl z myślą, by się nie dotknęły tak ze strachu lub nieśmiałości. Wytoczyłem się z tą zaspaną masą na schody i dotarłem nimi przez drzwi szklane do holu dworca i tu uderzył mnie zapach, choć do tej pory zapach kojarzył mi się 
z kwiatami mojej babci i jej wspaniałym ogrodem, z tymi liliami i piwoniami, stokrotkami, tulipanami gęsto sterczącymi z rabat.Taki obraz miałem zapachu, taki obraz miałem kwiatów ciętych w wazonie. Kobieta może, dama z szarym małym psem na rękach, z jegomościem 
w kapeluszu powiedziała szeptem ze skwaszoną miną:
- chodź szybciej Stachu, bo tu brzydko pachnie.
Pomyślałem, jak brzydko może pachnąć, jak pachnie to chyba ładnie, a tu po prostu śmierdzi jak nigdzie na świecie i ten smród pamięta chyba każdy, kto dworzec odwiedził. Jest on nie porównywalny do smrodów znanych, można nazwać go specyficznym lub tradycyjnym bez nadużycia wyrazu, jak miejsce, w którym się tak zagnieździł. Dworzec nie był ładny, nie ładne ławki, kasy i filary. Teraz już wszyscy jakby poczuli to samo, biegną do wyjścia i jak mrówki kiedy dzieciak wkłada kij w mrowisko rozlewają się we wszystkich kierunkach. Jedni do autobusu, inni do tramwaju, a jeszcze inni wsiadają do taksówki, to ci spóźnieni dla których czas jest wielki. Usiadłem w czerwonych spodniach na czerwonej ławce i musiałem dziwnie wyglądać, bo nikt nie usiadł koło mnie, może taki dziwny byłem, może straszny byłem. Czekałem koło tych szyn na tramwaj też czerwony, jak ta ławka jak te moje spodnie i te myśli moje. Usiadłem na miejscu za motorniczym, tyłem do kierunku jazdy, może mi się nie dobrze zrobi, pomyślałem wtedy. Patrzyłem przed siebie, jeden przystanek wszyscy siedzą, drugi wsiada kobieta i dwie kury dźwiga w rękach z nastroszonymi łbami, jegomość z teczką i drugi w długim płaszczu , chłopiec z lalką, dziewczynka z plastikowym pistoletem i pani w słomianym kapeluszu, babcia schludnie ubrana w chustce na głowie 
w ogromne malwy, uczesana w kok dziewczyna może licealistka, dwóch facetów 
w drelichowych kombinezonach. Nastąpiło wielkie gadanie, jeden do drugiego, tak się słowa lały potokiem, że mnie dosięgły.
przepraszam czy to miejsce jest wolne?
Skinąłem głową w dół i w górę znacząco nie otwierając ust, w geście zrozumianym dla wszystkich pod tą szerokością geograficzną. Rozsiadł się przy mnie gość z opuchlizną piwną, tak mocno jakby chciał zostać tu na stałe. Kiedy już myślałem, że przyparty silnie do ławki nie odnajdę oddechu, który jeszcze chwilę temu był wolny, zobaczyłem dziewczynę. Ta dziewczyna, na której widok moje myśli z czerwonych stały się w jednej chwili białe. Białe jak włosy jej do ramion, i takie jak jej ręce smukłe trzymające tą ławki wyślizganą poręcz, oczy jej z turkusu wypełnionego węglem, zapatrzone przed siebie, w szybę na świat, na miasto, na ulice. Co ona może widzieć ciekawego za tą brudną szybą tramwaju? Spojrzałem, domy, bloki, szare ulice, ludzie w szarych płaszczach i dzieci w mundurkach szarych, za nimi rodzice szarzy, wszyscy w jednym kierunku. Chyba poczuła, że wzrok mój oplata ją jak powój oplata dorodną brzozę, chcąc wyssać z niej wszystkie soki, całe jej życie wyssać w jednej chwili, połączyć się z nią i zostać na zawsze, zgnić w czeluściach ziemi wraz z nią, bezwarunkowo. Wyprostowała się, spojrzała na mnie wzrokiem, jak patrzy się na wystawy sklepowe z używaną odzieżą. W tym spojrzeniu sekundowym, w tej setnej sekundzie spojrzenia widziałem w jej oczach siebie. Jaka ona jest piękna w tych oczach 
w tej postaci całej, pomyślałem. Już myśl podążała ścieżką tylko jedną, ta myśl swobodna tak mnie opętała i już widziałem się w jej ramionach, widziałem jak mnie jej ręce oplatają, jak jej usta się do moich zbliżają, jak jej głowa przechyla się ku mojej i te same usta co przed chwilą były na moich szepczą - jestem, jestem, patrz na mnie będę z tobą zawsze – chcesz? Będę Twoja. Zdrętwiałem na tej ławce z drewna, z łokciem piwosza w swoim boku. Kolejny przystanek i jeszcze jeden, może ustąpię komuś miejsca, będę bliżej niej podniosę się, wszyscy siedzą - cholera! Nikt nie stoi, tylko ona. Stało się, przystanek, choć mógłbym tak jechać nawet za morze, gdyby tylko ktoś mi tory położył, za góry za pustynie, gdyby tylko ktoś tory ułożył. Stanąłem na twardym gruncie, tak stałem wpatrzony w te brudne szyby, a on ruszy,ł a z nim ona. Patrzyła na mnie na pewno, uśmiechnęła się. Dlaczego nie wcześniej, pomyślałem dlaczego ten uśmiech nie spadł na mnie chwile temu. Musiałem mieć głupią minę przy tym patrzeniu. Uśmiech jej był taki wymowny, chciała powiedzieć zapewne widzisz, ja tu, ty tam zostajesz na tym przystanku i stoisz tak z otwartą gębą i tylko myślisz, że mógłbyś, że chciałbyś, patrząc na mnie zdobyć niczym wygłodniałe zwierzę swoją ofiarę dopaść, ale ja jestem po za Twoim zasięgiem zapomnij, jesteś głupi, głupi. 

W Reszlu


Zajechałem wczesną wiosną do Reszla to małe miasteczko, gdzie rynek środkiem się ścieli jak obrus na kwadratowym stole, a ratusz na nim jak tort urodzinowy strojnie ubrany. Ponad rynkiem wieża kościoła patrzy na wszystko dumnie jakby pilnowała tu porządku. W Reszlu są wąskie ulice ciasno jest i życie ciasne a ludzie tu dziwnie chodzą wolno z opuszczona głową, nigdzie się nie śpiesząc, pozostały tu brukowane ulice może dlatego są uważni,a może są uduchowieni niczym wieża kościoła, jakby pod ciężarem uginały się im plecy. Kiedy pod górę zmierzałem w okolicę cmentarza przy kaplicy stała gromadka ludzi i chorągiew widziałem czarną z białym krzyżem, szarpaną bezkarnie wschodnim wiatrem. Wcześniej mijałem szpital pomyślałem wtedy - jak tu blisko jest życie,kiedy komuś w Reszlu powietrze zaszkodzi albo za ciasno się zrobi może swobodnie odpocząć tak blisko wszędzie nieopodal. Młodzi dla których świat jest jeszcze wielki dla tych, którzy wiary nie stracili że można żyć więcej nie koniecznie ciężej wracają do domu by się poszczycić, by sąsiadów podrażnić kurzem innym na butach z o wiele szerszej ulicy. W Reszlu są czarne latarnie,  które jasnym światłem drogę wytyczają tym spóźnionym którzy teraz przez wielkie drzwi szklane w murze wychodząc wiedzą czym jest plotka. Pod tymi drzwiami ludzie tacy co im w życiu nie wyszło, tacy co to już wcześnie rano wstają by zająć miejsce na rogu i przez dno butelki próbują zobaczyć plamy na wschodzącym słońcu albo szczyt kościelnej wieży, to miasta tylko sieroty zapatrzone w stertę dopalających się śmieci.

Mucha




Obudził mnie blask lamp za oknem jak mieczem ostrym ciął moją opartą o firanę głowę, dobrze, że mnie to ze snu wyrwało jak strup z gojącej się rany, przeciągnąłem się otwierając przy tym gębę szeroko i jeszcze szerzej oczy przedział był pusty został tylko zapach ludzi, unosił się jak wisielec na pętli tam w lesie gdzie nikt go nie znalazł w porę, a kruki mu oczy wydziobały,  która może być godzina? Pomyślałem - tak mocno te lampy świecą jak będzie późno albo wcześnie czy coś to światło zmieni, że tu siedzę czy ma taką moc żeby przemienić wszystko, przedział w karocę albo przeniesie w inny wymiar czas inny, wczesny, średni, późny, kiedy tu siedzę z wybałuszonymi oczami przyklejony do szyby z potarganą głową w brązowej kurtce i w tureckim bazarowym swetrze, co to ma zmienić, zatrzymał się na drugim peronie przy czwartym torze, wychodząc z przedziału odwróciłem głowię tak jakbym czegoś zapomniał i sprawdzał czy nic nie zostawiłem, jak już dotarła myśl, że nic przecież z sobą , nic nie miałem, żadnego bagażu, walizki, torby, plecaka ani drobnej saszetki, jednym gwałtownym ruchem zatrzasnąłem drzwi przedziału stanąłem na pustym peronie i czekałem jak on ruszy dalej,wiedziałem że zostawiłem w nim to, co inni ludzie przede mną, a jednak patrzyłem już wydawało mi się że jestem sam w tym oknie do światów, że stoję na szybie kiedy ze schodów wyłoniły się dwie sylwetki jedna niska, a druga o całą głowę wyższa zapatrzony przed siebie szedłem naprzeciw, w jednej chwili sylwetki zaczęły się zbliżać szybciej jakby rozradowane spotkaniem jakby chciały powitać dawno nie widzianą osobę, przytulić, pocałować
-Masz dokumenty jakieś? - przerwało się milczenie
-Co tu robisz w nocy?
-Nazwisko! pytam o nazwisko
wyciągnąłem z kieszeni kurtki pogniecioną legitymację szkolną wtedy wiedziałem, że legitymacje są po to aby je pognieść, aby nie były czyste jak biała kartka papieru, aby były pomazane
-Nie wyraźne to zdjęcie, co ty z nią robiłeś?
co robiłem, wiele rzeczy, wiele ona ze mną rzeczy robiła, ile widziała ukryta jak szpicel zamaskowana w kieszeni ,raz kurtki innym razem spodni była nad morzem i w górach, w lesie, nad jeziorem, na słońcu i w deszczu, i na śniegu, i nawet w samej czystej wodzie
-Na tym zdjęciu to ja, na pewno
-Co tu robisz pytam!
-Przyjechałem pociągiem o tym – wskazałem palcem widoczne jeszcze dwa czerwone światła wagonu zbiegające się razem
-Nie pytam czym , tylko po co i odpowiadaj gówniarzu bo zaraz pogadam z Tobą inaczej
-Tak, tak porozmawiamy inaczej!- powtórzył ten niższy głośniej
tak bym usłyszał i dobrze zapamiętał inaczej, pomyślałem i już widziałem siebie w klubokawiarni, już widziałem stolik nakryty czerwonym aksamitem, widziałem chińską wazę i filiżanek całą zastawę, piękny kilim na ścianie obok młodzieżową gazetkę, a na niej zdjęcia z czynu i zobaczyłem panią bufetową i kelnerek szpaler już się widziałem jak z nimi wchodzę, jak one się kłaniają, jak umizgują, jak śmieją się do nas rozkosznie, już widziałem jak siadam do stołu, a oni ze mną po przeciwnej stronie przywołują jednym ruchem ręki obsługę, zamawiają ogromne lody takie w pucharach litrowych nie, nie litrowych, dwulitrowych i po nich trzy ciastka takie z kremem i po tym wszystkim zapach palonej kawy, czułem jak usta w niej moczę jak się teraz wraz z nimi śmieję z jakiegoś głupawego zdania, z jakiejś nieistotnej rzeczy
 -No nie ja mu zaraz przypierdolę! Mów!
-Ja po prostu w przedziale zasnąłem
-Patrz gówniarz zasnął – rozległ się śmiech po całym peronie
tak stałem, a oni śmiali się i jeden przez drugiego powtarzali
-Patrz kurwa zasnął, zasnął
-No to się teraz obudziłeś! Gówniarzu!
-Zabieraj tą szmatę i do poczekalni biegiem żebym cię tu nie widział
-Tak biegiem! – krzyknął ten niższy
nie wiedzieć dlaczego ruszyłem ociężale jakbym miał w kieszeniach cegłę, jakbym na grzbiecie dźwigał worek kamieni jeszcze kilka schodów i będę, stanę w poczekalni, będę czekał na swoją kolej na swój czas teraz już nie jestem sam, na ławkach rozłożone ciała, młode, stare, dziewczęce ,kobiece, dziecięce każde w innej pozie jedne skulone, drugie wygięte w pałąk, inne brzuchate i wychudłe z grymasem na twarzy i bez wyrazu z otwartymi ustami i z przygryzionymi wargami, cisza taka tu cisza, słychać jak zbłąkana mucha uderza w szybę, pomyślałem jaka musi być głupia, że tak walczy, dlaczego nie usiądzie, skrzydeł nie złoży, dlaczego nie naje się do syta, nie wypije po wszystkim, dlaczego palców nie obliże, jaka ona musi być głupia tak się miota, tak skowyczy, jakby chciała szybę wybić ,jakby chciała wszystkim oznajmić że żyje, że jest tu, a wy patrzcie nie zginę
-Zapalimy – usłyszałem głos zza pleców dźwięczny, głos młody kiedy się odwróciłem zobaczyłem siwe włosy twarz tej osoby przypominała mi kogoś z daleka, z obcego nawet kraju, nawet z obcego kontynentu, kogoś kogo już gdzieś raz, a może dwa widziałem, a może tylko mi się to zjawiło jak przewidzenie, jak jakieś widziadło w myśli teraz płochej, jak stado jeleni na pięknej zielonej polanie, po chwili już myśl przyzwyczaiłem do tego obrazu, tak widziałem na pewno wiele razy
-Zapalimy – potwierdziłem – jegomość ten był ubrany bardzo na ów czas wykwintnie tak stylowo, miał czarny płaszcz, czerwony długi szal oplatał mu cienką szyję i kapelusz leżał przy jego nogach, też był czarny i walizka przed nim stała czarna o dziwo z żółtymi klamrami, a one jakby chciały zaprzeczyć tej okalającej je czerni jakby chciały uciec, podał mi papierosa i gdy tylko uchwyciłem go wargami przypalił
-Widzę młody człowieku – wpadły mi te pierwsze słowa do uszu jak jakaś wspaniała muzyka tak spokojna, tak kojąca i już się nie mogłem doczekać następnego wyrazu następnego zdania
-że tak z zainteresowaniem patrzysz w okno – ciągnął dalej
-Co tam zobaczyłeś? - chciałem by mówił
-Nic proszę pana zupełnie nic, tak patrzyłem przed siebie
tak się w tym kłamstwie zacząłem upewniać, że już muchę przestałem widzieć, a może jej już tam nie było
-Mam na imię Witold, a Ty – wyciągnął do mnie rękę,
wyciąga do mnie rękę człowiek, szybko dostałem olśnienia, wyciąga rękę jak na zgodę i przy tym się jeszcze uśmiecha, podałem swoją mówiąc
-Janek
-Ładne masz imię synu
nazwał mnie synem, synem jak to zabrzmiało tak miło mi się zrobiło, tak mi się błogo zrobiło, poczułem na twarzy gorąc i serce szybciej zabiło, powiedział synu, nie mogłem się przesłyszeć siedzę tu obok niego, cedziłem ten wyraz litera po literze, nikt nie powiedział do mnie synu, teraz to sobie przypomniałem, nigdy nie słyszałem takiego słowa, wtedy chciałem aby powtórzył jeszcze raz i jeszcze raz abym się tym wyrazem napasł, żeby ten wyraz wypełnił mnie całego, żeby był w każdej tkance, żebym czuł go wszędzie, żeby nigdzie nie odchodził, żeby tak był przykuty do mnie jak skazaniec na galerze do wiosła, żebym tym się wypełniał i tym wyrazem jak maczetą w dżungli dzikiej drogę torował
-Przyjechałeś w odwiedziny ? Masz tu rodzinę?
-Nie mam proszę Pana rodziny i nikt mnie tu nie zaprosił
-A ja widzisz przyjechałem do córki mieszka tu, wyszła za mąż i dom wraz z mężem zbudowali, mają dwoje dzieci - wyjął portfel, a z niego dwie fotografie
-Widzisz, to jest moja córka z mężem, a tu na tym drugim widzisz Agatka i Szymon, on ma 10, a ona 5 małe te dzieci, ale jakie mądre mówię ci, jakie one są mądre, jak się pilnie uczą, Agatka miała trzy latka jak już zaczęła płynnie czytać Trylogię
-To dobrze 
-Tak, dobrze je wychowują, tak jak ja dobrze wychowałem swoje córki, ale nie było zawsze pięknie, był czas że musiała wychowywać je tylko moja żona, kilka lat nam uciekło, kiedy mnie nie było
-Był Pan za granicą ?
-Tak synu za granicą – uśmiechnął się, a może to był tylko grymas twarzy
-Za tą granicą synu zachorowałem, ale widzisz miałem to szczęście, wróciłem i teraz już mam wnuki
-Dokąd Pan jedzie?
-Do Warszawy, wiesz za granicę synu, uśmiechnął się i powtórzył - za granicę,
w tej samej chwili ta mucha co ją jeszcze wiara nie opuściła, że wybije skrzydłem zimną tafle szkła, spadła na parapet i stojąc na wygiętych łapach machała skrzydłami, a w powietrzu słuchać było ich szum, wolność, wolność, wolność tak mogło być, mogło tak być, przecież mogło tak być.