Obudził
mnie blask lamp za oknem jak mieczem ostrym ciął moją opartą o
firanę głowę, dobrze, że mnie to ze snu wyrwało jak strup z
gojącej się rany, przeciągnąłem się otwierając przy tym gębę
szeroko i jeszcze szerzej oczy przedział był pusty został tylko
zapach ludzi, unosił się jak wisielec na pętli tam w lesie gdzie
nikt go nie znalazł w porę, a kruki mu oczy wydziobały,
która może być godzina? Pomyślałem - tak mocno te lampy świecą
jak będzie późno albo wcześnie czy coś to światło zmieni, że
tu siedzę czy ma taką moc żeby przemienić wszystko, przedział w
karocę albo przeniesie w inny wymiar czas inny, wczesny, średni,
późny, kiedy tu siedzę z wybałuszonymi oczami przyklejony do
szyby z potarganą głową w brązowej kurtce i w tureckim bazarowym
swetrze, co to ma zmienić, zatrzymał się na drugim peronie przy
czwartym torze, wychodząc z przedziału odwróciłem głowię tak
jakbym czegoś zapomniał i sprawdzał czy nic nie zostawiłem, jak
już dotarła myśl, że nic przecież z sobą , nic nie miałem,
żadnego bagażu, walizki, torby, plecaka ani drobnej saszetki,
jednym gwałtownym ruchem zatrzasnąłem drzwi przedziału stanąłem
na pustym peronie i czekałem jak on ruszy dalej,wiedziałem że
zostawiłem w nim to, co inni ludzie przede mną, a jednak patrzyłem
już wydawało mi się że jestem sam w tym oknie do światów, że
stoję na szybie kiedy ze schodów wyłoniły się dwie sylwetki
jedna niska, a druga o całą głowę wyższa zapatrzony przed siebie
szedłem naprzeciw, w jednej chwili sylwetki zaczęły się zbliżać
szybciej jakby rozradowane spotkaniem jakby chciały powitać dawno
nie widzianą osobę, przytulić, pocałować
-Masz
dokumenty jakieś? - przerwało się milczenie
-Co
tu robisz w nocy?
-Nazwisko!
pytam o nazwisko
wyciągnąłem
z kieszeni kurtki pogniecioną legitymację szkolną wtedy
wiedziałem, że legitymacje są po to aby je pognieść, aby nie
były czyste jak biała kartka papieru, aby były pomazane
-Nie
wyraźne to zdjęcie, co ty z nią robiłeś?
co
robiłem, wiele rzeczy, wiele ona ze mną rzeczy robiła, ile
widziała ukryta jak szpicel zamaskowana w kieszeni ,raz kurtki innym
razem spodni była nad morzem i w górach, w lesie, nad jeziorem, na
słońcu i w deszczu, i na śniegu, i nawet w samej czystej wodzie
-Na
tym zdjęciu to ja, na pewno
-Co
tu robisz pytam!
-Przyjechałem
pociągiem o tym – wskazałem palcem widoczne jeszcze dwa czerwone
światła wagonu zbiegające się razem
-Nie
pytam czym , tylko po co i odpowiadaj gówniarzu bo zaraz pogadam z
Tobą inaczej
-Tak,
tak porozmawiamy inaczej!- powtórzył ten niższy
głośniej
tak
bym usłyszał i dobrze zapamiętał inaczej, pomyślałem i już
widziałem siebie w klubokawiarni, już widziałem stolik nakryty
czerwonym aksamitem, widziałem chińską wazę i filiżanek całą
zastawę, piękny kilim na ścianie obok młodzieżową gazetkę, a
na niej zdjęcia z czynu i zobaczyłem panią bufetową i kelnerek
szpaler już się widziałem jak z nimi wchodzę, jak one się
kłaniają, jak umizgują, jak śmieją się do nas rozkosznie, już
widziałem jak siadam do stołu, a oni ze mną po przeciwnej stronie
przywołują jednym ruchem ręki obsługę, zamawiają ogromne lody
takie w pucharach litrowych nie, nie litrowych, dwulitrowych i po
nich trzy ciastka takie z kremem i po tym wszystkim zapach palonej
kawy, czułem jak usta w niej moczę jak się teraz wraz z nimi
śmieję z jakiegoś głupawego zdania, z jakiejś nieistotnej rzeczy
-No
nie ja mu zaraz przypierdolę! Mów!
-Ja
po prostu w przedziale zasnąłem
-Patrz
gówniarz zasnął – rozległ się śmiech po całym peronie
tak
stałem, a oni śmiali się i jeden przez drugiego powtarzali
-Patrz
kurwa zasnął, zasnął
-No
to się teraz obudziłeś! Gówniarzu!
-Zabieraj
tą szmatę i do poczekalni biegiem żebym cię tu nie widział
-Tak
biegiem! – krzyknął ten niższy
nie
wiedzieć dlaczego ruszyłem ociężale jakbym miał w kieszeniach
cegłę, jakbym na grzbiecie dźwigał worek kamieni jeszcze kilka
schodów i będę, stanę w poczekalni, będę czekał na swoją
kolej na swój czas teraz już nie jestem sam, na ławkach rozłożone
ciała, młode, stare, dziewczęce ,kobiece, dziecięce każde w
innej pozie jedne skulone, drugie wygięte w pałąk, inne brzuchate
i wychudłe z grymasem na twarzy i bez wyrazu z otwartymi ustami i z
przygryzionymi wargami, cisza taka tu cisza, słychać jak zbłąkana
mucha uderza w szybę, pomyślałem jaka musi być głupia, że tak
walczy, dlaczego nie usiądzie, skrzydeł nie złoży, dlaczego nie
naje się do syta, nie wypije po wszystkim, dlaczego palców nie
obliże, jaka ona musi być głupia tak się miota, tak skowyczy,
jakby chciała szybę wybić ,jakby chciała wszystkim oznajmić że
żyje, że jest tu, a wy patrzcie nie zginę
-Zapalimy
– usłyszałem głos zza pleców dźwięczny, głos młody kiedy
się odwróciłem zobaczyłem siwe włosy twarz tej osoby
przypominała mi kogoś z daleka, z obcego nawet kraju, nawet z
obcego kontynentu, kogoś kogo już gdzieś raz, a może dwa
widziałem, a może tylko mi się to zjawiło jak przewidzenie, jak
jakieś widziadło w myśli teraz płochej, jak stado jeleni na
pięknej zielonej polanie, po chwili już myśl przyzwyczaiłem do
tego obrazu, tak widziałem na pewno wiele razy
-Zapalimy
– potwierdziłem – jegomość ten był ubrany bardzo na ów czas
wykwintnie tak stylowo, miał czarny płaszcz, czerwony długi szal
oplatał mu cienką szyję i kapelusz leżał przy jego nogach, też
był czarny i walizka przed nim stała czarna o dziwo z żółtymi
klamrami, a one jakby chciały zaprzeczyć tej okalającej je czerni
jakby chciały uciec, podał mi papierosa i gdy tylko uchwyciłem go
wargami przypalił
-Widzę
młody człowieku – wpadły mi te pierwsze słowa do uszu jak jakaś
wspaniała muzyka tak spokojna, tak kojąca i już się nie mogłem
doczekać następnego wyrazu następnego zdania
-że
tak z zainteresowaniem patrzysz w okno – ciągnął dalej
-Co
tam zobaczyłeś? - chciałem by mówił
-Nic
proszę pana zupełnie nic, tak patrzyłem przed siebie
tak
się w tym kłamstwie zacząłem upewniać, że już muchę
przestałem widzieć, a może jej już tam nie było
-Mam
na imię Witold, a Ty – wyciągnął do mnie rękę,
wyciąga
do mnie rękę człowiek, szybko dostałem olśnienia, wyciąga rękę
jak na zgodę i przy tym się jeszcze uśmiecha, podałem swoją
mówiąc
-Janek
-Ładne
masz imię synu
nazwał
mnie synem, synem jak to zabrzmiało tak miło mi się zrobiło, tak
mi się błogo zrobiło, poczułem na twarzy gorąc i serce szybciej
zabiło, powiedział synu, nie mogłem się przesłyszeć siedzę tu
obok niego, cedziłem ten wyraz litera po literze, nikt nie
powiedział do mnie synu, teraz to sobie przypomniałem, nigdy nie
słyszałem takiego słowa, wtedy chciałem aby powtórzył jeszcze
raz i jeszcze raz abym się tym wyrazem napasł, żeby ten wyraz
wypełnił mnie całego, żeby był w każdej tkance, żebym czuł go
wszędzie, żeby nigdzie nie odchodził, żeby tak był przykuty do
mnie jak skazaniec na galerze do wiosła, żebym tym się wypełniał
i tym wyrazem jak maczetą w dżungli dzikiej drogę torował
-Przyjechałeś
w odwiedziny ? Masz tu rodzinę?
-Nie
mam proszę Pana rodziny i nikt mnie tu nie zaprosił
-A
ja widzisz przyjechałem do córki mieszka tu, wyszła za mąż i dom
wraz z mężem zbudowali, mają dwoje dzieci - wyjął portfel, a z
niego dwie fotografie
-Widzisz,
to jest moja córka z mężem, a tu na tym drugim widzisz Agatka i
Szymon, on ma 10, a ona 5 małe te dzieci, ale jakie mądre mówię
ci, jakie one są mądre, jak się pilnie uczą, Agatka miała trzy
latka jak już zaczęła płynnie czytać Trylogię
-To
dobrze
-Tak,
dobrze je wychowują, tak jak ja dobrze wychowałem swoje córki, ale
nie było zawsze pięknie, był czas że musiała wychowywać je
tylko moja żona, kilka lat nam uciekło, kiedy mnie nie było
-Był
Pan za granicą ?
-Tak
synu za granicą – uśmiechnął się, a może to był tylko grymas
twarzy
-Za
tą granicą synu zachorowałem, ale widzisz miałem to szczęście,
wróciłem i teraz już mam wnuki
-Dokąd
Pan jedzie?
-Do
Warszawy, wiesz za granicę synu, uśmiechnął się i powtórzył -
za granicę,
w
tej samej chwili ta mucha co ją jeszcze wiara nie opuściła, że
wybije skrzydłem zimną tafle szkła, spadła na parapet i stojąc
na wygiętych łapach machała skrzydłami, a w powietrzu słuchać
było ich szum, wolność, wolność, wolność tak mogło być,
mogło tak być, przecież mogło tak być.