Dojechaliśmy,
pensjonat nazywał się Wiktoria jak na potwierdzenie zwycięstwa, że
po kilku godzinach dotarliśmy do celu. Wiktoria, jakie to piękne
imię na cześć gospodyni zapewne. Korytarzem wąskim przeszedłem
do pokoju, schludnie, czysto, dwa łóżka, telewizor, łazienka,
duże lustro, szafa i stolik pod samym oknem, z pokoju były dwa
wyjścia, jedno na ten korytarz, a drugie na mały ogródek, a z
niego na ulicę.
Można
wyjść, papierosa zapalić, wypić kawę przy plastikowym stoliku na
plastikowym krześle usiąść, zobaczyć można było plastikową
żabę, co to bez wody stała z łapami podkurczonymi i nadętym
brzuchem, i były tam jeszcze dwa plastikowe kwiaty, i kiedy już
zapaliłem papierosa, i dym smugą wypuściłem na wolność uchyliły
się drzwi. To było jak otwarcie puszki z tuńczykiem, spodziewasz
się dużych kawałków ryby, a po otwarciu okazuje się, że to
tylko rozdrobnioną maź z dużą ilością wody i soli, ach, a gdzie
te łąki majowe nafaszerowane kwieciem jak rodzynkami ciasto
drożdżowe mojej babci, tak pachnące, gdzie one czyje oczy zachwyca
i zmysły wszelkie zaspakaja, kto je teraz leżąc zrywa i do ust
unosi - dość tej myśli, dość muszę ją przerwać bo można by
się tak zatracić.
-Poszukam
sklepu i kupie coś do jedzenia – chcesz coś szczególnego?
-Nie
dziękuję zabrałam trochę jedzenia, ale kup coś do picia.
-Na
co masz ochotę? Może wino – uśmiechnęła się.
-Jesteś
facetem, więc powinieneś wiedzieć co lubią kobiety.
-Masz
rację jestem facetem,
-Zanim
wrócisz rozejrzę się po pensjonacie.
Ruszyłem
w poszukiwaniu, po przejściu kilkunastu metrów na samym rogu
znalazłem dość duży sklep z artykułami różnymi ,jedyny czynny
w okolicy. Kilku klientów poruszało się po nim jakby nic innego
nie robili w życiu tylko wybierali, kupowali, oglądali i to z takim
namaszczeniem jakby był to towar jubilerski, jak drogocenne
kamienie leżały by na pólkach i trzeba wybierać między
diamentem, a diamentem, a nie artykuł spożywczy.
Kabanosy
same do mnie przyszły, zaczepiły mój wzrok kusząc blaskiem zza
przeszklonej witryny chłodziarki, leżą i czekają aż o nie
poproszę, świecące jak na oliwione.
- Proszę
te kabanosy tak pół kilo może być.
-Proszę
bardzo – odpowiedziała kobieta za ladą i jakby wyczytała w
moich oczach i uprzedziła, to o co chciałem spytać.
-Bardzo
dobre świeże dzisiejsza dostawa.
Musiała
często to powtarzać bo słowa te jak z automatycznej sekretarki:
nie ma mnie w domu, zostaw wiadomość, oddzwonię, tak z ust jej
wyskoczyły i już te moje przygotowane poddały się.
-Zapakuje
panu, czy coś jeszcze pan sobie życzy?
-Proszę
butelkę wina.
-A
jakie winko Pan sobie życzy?
-Nie
znam się na winie, bardzo rzadko pije, więc zdaje się na Pani
smak.
-Ja
też smakoszką wina nie jestem, ale mój mąż jak coś
przeskrobie, wie Pan jak to w małżeństwie czasami jest –
uśmiechnęła się – to kupuje mi takie słodkie i wtedy
wieczorem wyjmuje je z szafki po kolacji, zapala świeczki i siadamy
oboje na kanapie, włączy czasem jakąś muzykę, wie Pan taką
nastrojową żeby w ucho dobrze wpadała i tak się przytulimy, i
sączymy to winko, ach jak miło wtedy się robi, czasem to chciała
bym żeby codziennie coś przeskrobał, częściej było by miło –
rozmarzyłam się przepraszam.
-Podam
Panu to słodkie proszę.
-Dziękuje
– zapłaciłem za one i ruszyłem w drogę powrotna. Szedłem z
tymi słowami jeszcze ciepłymi, żeby było tak miło muszę coś
zawinić. Usiadłem na krześle przed wejściem do pokoju,
przypaliłem papierosa.
-Znowu
palisz? - może teraz zawiniłem i będzie później miło –
pomyślałem.
-Tak
tylko jednego - odpowiedziałem bez namysłu i tak głupio, a ile
bym miał palić za jednym razem dwa, trzy, to nie znaczy, że
kiedyś nie próbowałem, ale wtedy chodziło o zakład, kto i ile
wypali w krótkim czasie, paliliśmy wraz z moim kolegą Markiem
pamiętam na rowie siedzieliśmy w ciepłej trawie słońce było
wysoko, a my tak nisko na samym dnie rowu jak w okopach przyczajeni
niczym partyzanci na wroga, czujni aby nie zostać pojmani i
wyszarpani za uszy nawet przez przypadkowo przechodzący oddział
wroga. Papieros za papierosem, jeden od drugiego przypalaliśmy z
zamiłowaniem, były to albańskie lub jugosłowiańskie wynalazki
nie pamiętam, ale smak czuje dobrze do dziś. Jeden po drugim i
paczka po paczce wypaliliśmy trzy paczki, więcej się nie udało
żołądek choć młody jeszcze nie styrany, napęczniał jak balon,
krew krążyła jak pranie w dobrej marki pralce ustawionej na
wirowanie i to samo działo się z głową.
-
Nie damy rady - wyszeptał Marek ze zrezygnowaniem nie unosząc
głowy.
-Nie
damy rady – potwierdziłem- jutro dokończymy, schowaj resztę,
wracamy do domu.
Szliśmy
brzegiem rowu, później miedzą między polem buraków i kartofli
wyszliśmy na ulicę. Marek już był przy furtce domu, ja jeszcze
cztery domy z prawej, trzy z lewej albo odwrotnie, stanąłem przed
werandą moich dziadków, musiałem źle wyglądać bo mój widok
wzbudził w babci litość – Co jesteś taki blady? - spytała.
-Boli
mnie głowa.
-Połóż
się do łóżka zrobię herbaty.
Teraz
spać tylko zasnąć szybko zasnąć. Marek,
mój przyjaciel z ulicy i kolega ze szkoły ożenił się, dom
wybudował i wyjechał za granice, jak robiło to wielu za
pieniądzem i dobrobytem, tak żeby się lżej i łatwiej żyło,
tak żeby wszystko do końca samego skończyć i tak ładnie żeby
było. Nie tak jak u innych, ładniej się urządzić, jeszcze
piękniej, dywany ręcznie tkane, toalety i sedesy na zamówienie
specjalnie sprowadzone sypialnie, od ściany do ściany łoża
miękkie wygodne, kuchnia gazowa i elektryczna, stoły okrągłe,
wielkie, niebotyczne i krzeseł rzędy całe, przestronny salon z
wygodnymi kanapami, telewizor wiele cali, kominek i nad kominkiem
wielkie rogi jelenia albo może łeb dzika z otwartym ryjem wszystko
to przewiązane czerwoną tasiemką, tak na wszelki wypadek, by nikt
nie zauroczył, żeby nie pozazdrościł dobrobytu. Wyjechał Marek
na obczyznę, listu nie napisał może zgubił mój adres.
Dowiedziałem się którejś niedzieli, że tchu mu brakło, i że
tam już zostanie, pytałem wtedy jak to możliwe - Tobie?! Ty
przecież jak Ikar młody, a mądry jak ojciec jego i tak z
przestworzy na chodnik? Dlaczego sam Bóg skrzydła Twoje złożył
– nie wierze.
Skończyłem
papierosa zgasiłem go w kryształowej popielnicy i już jesteśmy
razem w tych czterech ścianach z oknem i parą drzwi. My teraz
jesteśmy parą, która przybyła wypocząć od życia.
Rozpakowaliśmy rzeczy kilka słów, tak dla podtrzymania kontaktu,
nic znaczącego, nic ważnego. Tak by myśl była czysta. Wyszliśmy
zmierzając nad brzeg morza do miejsca jeszcze kilka godzin
nieosiągalnego, do tego celu tej weekendowej
przyjemności, już kilkadziesiąt metrów za lekkim
wzniesieniem wydmy ukazało nam się morze, ten wyczekiwany bezkres
błękitu.
Grzmiące
na nas, jak ojciec na syna, że czeka, że miało iść spać, a nas
jeszcze nie ma i już chciało pogasić latarnie, pozamykać
okiennice, zamknąć drzwi, tam za tym paskiem, co mi się jeszcze w
aucie pod powiekami chował, widziałem teraz kulę ognia schodzącą
lekko w wodę, a wokoło niej czerwona łuna z kłębami pary, za nią
lub przed nią, w niej samej, smugi białych chmur rozstrzelone.
Widok ten był tak przejmujący, że gdyby ktoś widział, to
pierwszy raz, chciałby pobiec tam na ratunek, zgasić ten płomień,
uratować ten widok. Gdyby ktoś wcześniej tego nie widział i nie
wiedział o tym, zatraciłby się cały i już o niczym innym nie
mógłby myśleć. Bo kiedy zdejmiesz buty i stopą
nagą staniesz na ciepłym piasku,nad brzegiem, albo kiedy tak po
lesie się chodzi i mech się depcze, patrząc przy tym wszystkim w
górę w niebo, to wzrokiem można zahaczyć czubek sosny, można
pomyśleć chodź nie radzę, że to szczyt góry która przed chwilą
tu wyrosła i słońce się w niej ukryło, a wkoło słychać wiatr
żałosne wołający, że ono na pewno tam zostanie, że będzie
zawsze tylko tam świeciło w jednym miejscu, promień będzie palił
jasny, można pomyśleć chodź nie radze, że pójdzie się jemu na
ratunek, że się je oswobodzi, że będzie żyło tylko na ratunek,
trzeba pośpieszyć, zostawić wszystko i biec boso po piasku
z wiatrem i przeciw niemu, z bólem i na przekór niemu, prosto i
łukiem z góry, i z dołu, bo gdyby było inaczej, to po cóż ono
woła o pomoc.