Translate

sobota, 14 września 2013

Boso brzegiem morza (2 z 2)



Dojechaliśmy, pensjonat nazywał się Wiktoria jak na potwierdzenie zwycięstwa, że po kilku godzinach dotarliśmy do celu. Wiktoria, jakie to piękne imię na cześć gospodyni zapewne. Korytarzem wąskim przeszedłem do pokoju, schludnie, czysto, dwa łóżka, telewizor, łazienka, duże lustro, szafa i stolik pod samym oknem, z pokoju były dwa wyjścia, jedno na ten korytarz, a drugie na mały ogródek, a z niego na ulicę.
Można wyjść, papierosa zapalić, wypić kawę przy plastikowym stoliku na plastikowym krześle usiąść, zobaczyć można było plastikową żabę, co to bez wody stała z łapami podkurczonymi i nadętym brzuchem, i były tam jeszcze dwa plastikowe kwiaty, i kiedy już zapaliłem papierosa, i dym smugą wypuściłem na wolność uchyliły się drzwi. To było jak otwarcie puszki z tuńczykiem, spodziewasz się dużych kawałków ryby, a po otwarciu okazuje się, że to tylko rozdrobnioną maź z dużą ilością wody i soli, ach, a gdzie te łąki majowe nafaszerowane kwieciem jak rodzynkami ciasto drożdżowe mojej babci, tak pachnące, gdzie one czyje oczy zachwyca i zmysły wszelkie zaspakaja, kto je teraz leżąc zrywa i do ust unosi - dość tej myśli, dość muszę ją przerwać bo można by się tak zatracić.
-Poszukam sklepu i kupie coś do jedzenia – chcesz coś szczególnego?
-Nie dziękuję zabrałam trochę jedzenia, ale kup coś do picia.
-Na co masz ochotę? Może wino – uśmiechnęła się.
-Jesteś facetem, więc powinieneś wiedzieć co lubią kobiety.
-Masz rację jestem facetem,
-Zanim wrócisz rozejrzę się po pensjonacie.
Ruszyłem w poszukiwaniu, po przejściu kilkunastu metrów na samym rogu znalazłem dość duży sklep z artykułami różnymi ,jedyny czynny w okolicy. Kilku klientów poruszało się po nim jakby nic innego nie robili w życiu tylko wybierali, kupowali, oglądali i to z takim namaszczeniem jakby był to towar jubilerski, jak drogocenne kamienie leżały by na pólkach i trzeba wybierać między diamentem, a diamentem, a nie artykuł spożywczy.
Kabanosy same do mnie przyszły, zaczepiły mój wzrok kusząc blaskiem zza przeszklonej witryny chłodziarki, leżą i czekają aż o nie poproszę, świecące jak na oliwione.
- Proszę te kabanosy tak pół kilo może być.
-Proszę bardzo – odpowiedziała kobieta za ladą i jakby wyczytała w moich oczach i uprzedziła, to o co chciałem spytać.
-Bardzo dobre świeże dzisiejsza dostawa.
Musiała często to powtarzać bo słowa te jak z automatycznej sekretarki: nie ma mnie w domu, zostaw wiadomość, oddzwonię, tak z ust jej wyskoczyły i już te moje przygotowane poddały się.
-Zapakuje panu, czy coś jeszcze pan sobie życzy?
-Proszę butelkę wina.
-A jakie winko Pan sobie życzy?
-Nie znam się na winie, bardzo rzadko pije, więc zdaje się na Pani smak.
-Ja też smakoszką wina nie jestem, ale mój mąż jak coś przeskrobie, wie Pan jak to w małżeństwie czasami jest – uśmiechnęła się – to kupuje mi takie słodkie i wtedy wieczorem wyjmuje je z szafki po kolacji, zapala świeczki i siadamy oboje na kanapie, włączy czasem jakąś muzykę, wie Pan taką nastrojową żeby w ucho dobrze wpadała i tak się przytulimy, i sączymy to winko, ach jak miło wtedy się robi, czasem to chciała bym żeby codziennie coś przeskrobał, częściej było by miło – rozmarzyłam się przepraszam.
-Podam Panu to słodkie proszę.
-Dziękuje – zapłaciłem za one i ruszyłem w drogę powrotna. Szedłem z tymi słowami jeszcze ciepłymi, żeby było tak miło muszę coś zawinić. Usiadłem na krześle przed wejściem do pokoju, przypaliłem papierosa.
-Znowu palisz? - może teraz zawiniłem i będzie później miło – pomyślałem.
-Tak tylko jednego - odpowiedziałem bez namysłu i tak głupio, a ile bym miał palić za jednym razem dwa, trzy, to nie znaczy, że kiedyś nie próbowałem, ale wtedy chodziło o zakład, kto i ile wypali w krótkim czasie, paliliśmy wraz z moim kolegą Markiem pamiętam na rowie siedzieliśmy w ciepłej trawie słońce było wysoko, a my tak nisko na samym dnie rowu jak w okopach przyczajeni niczym partyzanci na wroga, czujni aby nie zostać pojmani i wyszarpani za uszy nawet przez przypadkowo przechodzący oddział wroga. Papieros za papierosem, jeden od drugiego przypalaliśmy z zamiłowaniem, były to albańskie lub jugosłowiańskie wynalazki nie pamiętam, ale smak czuje dobrze do dziś. Jeden po drugim i paczka po paczce wypaliliśmy trzy paczki, więcej się nie udało żołądek choć młody jeszcze nie styrany, napęczniał jak balon, krew krążyła jak pranie w dobrej marki pralce ustawionej na wirowanie i to samo działo się z głową.
- Nie damy rady - wyszeptał Marek ze zrezygnowaniem nie unosząc głowy.
-Nie damy rady – potwierdziłem- jutro dokończymy, schowaj resztę, wracamy do domu.
Szliśmy brzegiem rowu, później miedzą między polem buraków i kartofli wyszliśmy na ulicę. Marek już był przy furtce domu, ja jeszcze cztery domy z prawej, trzy z lewej albo odwrotnie, stanąłem przed werandą moich dziadków, musiałem źle wyglądać bo mój widok wzbudził w babci litość – Co jesteś taki blady? - spytała.
-Boli mnie głowa.
-Połóż się do łóżka zrobię herbaty.
Teraz spać tylko zasnąć szybko zasnąć. Marek, mój przyjaciel z ulicy i kolega ze szkoły ożenił się, dom wybudował i wyjechał za granice, jak robiło to wielu za pieniądzem i dobrobytem, tak żeby się lżej i łatwiej żyło, tak żeby wszystko do końca samego skończyć i tak ładnie żeby było. Nie tak jak u innych, ładniej się urządzić, jeszcze piękniej, dywany ręcznie tkane, toalety i sedesy na zamówienie specjalnie sprowadzone sypialnie, od ściany do ściany łoża miękkie wygodne, kuchnia gazowa i elektryczna, stoły okrągłe, wielkie, niebotyczne i krzeseł rzędy całe, przestronny salon z wygodnymi kanapami, telewizor wiele cali, kominek i nad kominkiem wielkie rogi jelenia albo może łeb dzika z otwartym ryjem wszystko to przewiązane czerwoną tasiemką, tak na wszelki wypadek, by nikt nie zauroczył, żeby nie pozazdrościł dobrobytu. Wyjechał Marek na obczyznę, listu nie napisał może zgubił mój adres. Dowiedziałem się którejś niedzieli, że tchu mu brakło, i że tam już zostanie, pytałem wtedy jak to możliwe - Tobie?! Ty przecież jak Ikar młody, a mądry jak ojciec jego i tak z przestworzy na chodnik? Dlaczego sam Bóg skrzydła Twoje złożył – nie wierze.
Skończyłem papierosa zgasiłem go w kryształowej popielnicy i już jesteśmy razem w tych czterech ścianach z oknem i parą drzwi. My teraz jesteśmy parą, która przybyła wypocząć od życia. Rozpakowaliśmy rzeczy kilka słów, tak dla podtrzymania kontaktu, nic znaczącego, nic ważnego. Tak by myśl była czysta. Wyszliśmy zmierzając nad brzeg morza do miejsca jeszcze kilka godzin nieosiągalnego, do tego celu tej weekendowej przyjemności, już kilkadziesiąt metrów za lekkim wzniesieniem wydmy ukazało nam się morze, ten wyczekiwany bezkres błękitu.
Grzmiące na nas, jak ojciec na syna, że czeka, że miało iść spać, a nas jeszcze nie ma i już chciało pogasić latarnie, pozamykać okiennice, zamknąć drzwi, tam za tym paskiem, co mi się jeszcze w aucie pod powiekami chował, widziałem teraz kulę ognia schodzącą lekko w wodę, a wokoło niej czerwona łuna z kłębami pary, za nią lub przed nią, w niej samej, smugi białych chmur rozstrzelone. Widok ten był tak przejmujący, że gdyby ktoś widział, to pierwszy raz, chciałby pobiec tam na ratunek, zgasić ten płomień, uratować ten widok. Gdyby ktoś wcześniej tego nie widział i nie wiedział o tym, zatraciłby się cały i już o niczym innym nie mógłby myśleć. Bo kiedy zdejmiesz buty i stopą nagą staniesz na ciepłym piasku,nad brzegiem, albo kiedy tak po lesie się chodzi i mech się depcze, patrząc przy tym wszystkim w górę w niebo, to wzrokiem można zahaczyć czubek sosny, można pomyśleć chodź nie radzę, że to szczyt góry która przed chwilą tu wyrosła i słońce się w niej ukryło, a wkoło słychać wiatr żałosne wołający, że ono na pewno tam zostanie, że będzie zawsze tylko tam świeciło w jednym miejscu, promień będzie palił jasny, można pomyśleć chodź nie radze, że pójdzie się jemu na ratunek, że się je oswobodzi, że będzie żyło tylko na ratunek, trzeba pośpieszyć, zostawić wszystko i biec boso po piasku z wiatrem i przeciw niemu, z bólem i na przekór niemu, prosto i łukiem z góry, i z dołu, bo gdyby było inaczej, to po cóż ono woła o pomoc.

niedziela, 1 września 2013

po horyzont


z Tobą chciałbym dzielić mój świat
z Tobą kłaść się a rankiem patrzeć jak jeszcze śpisz
chciałbym przeganiać delikatnym ruchem warg
ten zły sen z powiek Twych
z Tobą być tak bym chciał i smutek podzielić na dwa
wysuszyć swoim oddechem gorzką łzę
z Tobą chciałbym zdobyć świat a po nim raj
powiedz mi że jesteś tam
powiedz mi że to nie był sen
powiedz proszę że ja jestem dla Ciebie
i za rękę mocno mnie chwyć
nadszedł miłości czas i nie ważne jest już nic
dla mnie będziesz niebem ja ziemią dla Ciebie
a miłość jak horyzont połączy nasze dni