Translate

sobota, 26 lipca 2014

powrót

Ile to razy wchodziłem do pokoju po dachu tak cicho by nie budzić sąsiadów
a dachówki nieme panny zdziwione patrzyły na mnie oczami jakże czerwonymi
po deszczu były cierpliwe twarde były one
w pokoju łóżko u jego boku krzesło z paczką papierosów i popielniczką na jego purpurowych plecach wszystko ułożone w prostokąt
dywan brązowy w jasne plamy i ściany były brązowe a na jednej z nich na wprost
tak na samym środku prostego kąta zawisła matka w białej szacie
już zasnąć chciałem jeszcze tylko jeden papieros jeszcze jedna myśl i sen puka do mnie wrota mu otwieram szeroko bo dobija się strasznie
nic mi się nie śni bo po co kiedy dniem staje się każdy sen
słońce wpadło mi na parapet i zerwało powieki odsłaniając oczy tęskne jeszcze do nocy wstałem widząc swoje odbicie w zaspanej szybie patrzyłem na siebie jak patrzy się na kogoś kogo dawno się nie widziało za kim się tęskniło a jak już się zobaczyło to się tak znienawidziło że strach na samą myśl że się to wstało i widzi
czas spadł z zegara i wrzasnął że trzeba zająć miejsce
tak aby nic nie przegapić oczy szeroko otwierać
żeby nie wypaść z wprawy bo jutro trzeba zrobić to jeszcze raz
umywalka stojąca na zdrętwiałej nodze już ciężkim głosem
spadającej wody pluje mi prosto w twarz
sople wbija w kark i spływa mi zimą po plecach
a ta żyletka wariatka z białej koperty już kły srebrzyste szczerzy
czując moją krew i lustro wiszące na niemej ścianie błyszczy teraz radośnie że przez chwilę żyje kilka schodów w dół po nich korytarz
i już mnie powietrze łapie za gardło płuca chce zerwać

już czuje jak mnie za rękaw zaczepiło i rwie szare co się zowie życie...