Translate

wtorek, 31 grudnia 2013

parasol


chciałbym zamieszkać w twoich oczach
na stałe mieć tam swój kąt w kąciku
pod powieki kreską 
mieć w nich swoje miejsce od zaraz
czasu nam przecież ubywa 
więc przyjdź do mnie teraz 
nie przychodź w snach tych nad ranem
przyjdź do mnie na jawie
stań blisko jeszcze bliżej

dla ciebie świat cały zmienię
w łąkę pełną pachnących kwiatów
sił mi dodaj a chmury przegonię burzowe 
pod wielkim parasolem radości
staniemy we dwoje

i uniesiemy wysoko głowy...

wtorek, 24 grudnia 2013

zagubiona strona



nie gaś światła
proszę nie gaś
czytaj mnie
strona po stronie
jak dobrą książkę
zabierz mnie ze sobą
z nadzieją
czytaj mnie dalej
strona po stronie
bym poczuł dotyk
twoich dłoni

nie gaś miłości mojej
dla mnie to jak
świata koniec

poniedziałek, 28 października 2013

Jeden dzień Tomka z Ib


Było już ciemno, snop światła latarni ulicznej wpadał przez okno wprost na łóżko. Chłopiec leżał długo, nie mógł zasnąć, myśli kłębiły się i urywały, każda myśl blada ze strachu męczyła nie pozwalając zamknąć oczu. Z drugiego pokoju dochodziły odgłosy rozbawionych rodziców i ich gości. Było bardzo późno, kiedy cały dom umilkł i chłopiec zasnął. Nadszedł dzień, Tomek obudził się, spojrzał na zegarek, była godzina siódma - jeszcze nie wstaje - pomyślał. Leżał jeszcze parę minut, spojrzał jeszcze raz na zegarek i zerwał się na równe nogi, rozpoczął przygotowania do wyjścia, zsunął z biurka książki i zeszyty prosto do teczki, zarzucił ją na plecy i wyszedł do szkoły. Na schodach przypomniał sobie o śniadaniu - wrócę przecież będę głodny - pomyślał.  Na stole w kuchni nie znalazł przygotowanego śniadania, więc otworzył lodówkę, wyjął z niej pęto kiełbasy i ukroił do niego pajdę chleba.
- Nie będę budził rodziców, pewnie są zmęczeni – tak, aby nie zbudzić nikogo zamknął cichutko drzwi. Pobiegł na przystanek. Dźwięk dzwonka usłyszał już na schodach wejściowych szkoły, z całym rozpędem  rzucił się na drzwi wpadając przy tym na stojącą za nimi panią woźną.
-A gdzie masz kapcie łobuzie i jak ty wyglądasz spodnie brudne, koszula wymięta, głowa nieuczesana, chłopcze czy Ty nie masz rodziców? Tomek spuścił głowę, serce zaczęło mu mocniej bić, sama myśl - nie mam rodziców- budziła w nim strach i odbierała oddech, a w kącikach oczu pojawiała się kropelka małej łzy.
-Mam proszę Pani, ale... – nie dokończył, pobiegł korytarzem do klasy, trzymając pod pachą teczkę, a w ręku worek na kapcie. Usiadł w swojej ławce na końcu sali przy oknie. To było ulubione jego miejsce, tu przez okno mógł obserwować miasto z góry. Widział przejeżdżające tramwaje, przechodzących ludzi, duży park i całe stada ptaków  krążących nad drzewami. Pani nauczycielka coś mówiła, dzieci śmiały się i żartowały. Tomek siedział w swojej ławce zapatrzony na gołębie, które na parapecie okna skubały wczorajszą bułkę. Nie był obecny myślami w klasie.
- A ty Tomku, jak spędziłeś wakacje?- Przez chłopca przeszedł dreszcz, może silniejszy niż w nocy, kiedy nie mógł zasnąć.
- Ja, ja proszę Pani byłem z rodzicami nad morzem
Nie była to prawda, ale jak powiedzieć, że wakacje spędził na ulicy przed swoim blokiem, jak wytłumaczyć, że mama już od dawna  nie pracuje, a tej wiosny stracił pracę tata. Czekał jak nigdy z niecierpliwością na koniec lekcji, kiedy dzwonek przerwie dalsze pytania Pani nauczycielki. Do szkoły bardzo lubił przychodzić, tutaj było spokojnie, nikt nie krzyczał na niego, nie widział rozbijanych naczyń, mebli, stąd nikt go nie wyganiał na podwórko kiedy padał deszcz, było zawsze ciepło nikt się nie chwiał na nogach, nie było ojca krzyczącego na matkę, miał dużo przyjaciół, z którymi nie bał się rozmawiać. Musiał tylko uważać, żeby nie powiedzieć czegoś więcej o swojej rodzinie, to była jego tajemnica, taka którą skrywał głęboko tylko dla siebie. Na lekcjach słuchał uważnie każdego słowa Pani nauczycielki, powtarzał je kilka razy. Najbardziej fascynowały go przypowieści biblijne, ta o Dawidzie i Goliacie zapadła mu głęboko w pamięci. W myślach stawał się małym Dawidem, który powala nie procą lecz mieczem wielkiego Goliata i zwycięża. Wielokrotnie tą scenę odgrywał z kolegami pod trzepakiem używając drewnianego kija jako miecza. Kiedy unosił swój miecz z okrzykiem - Zwyciężyłem!-  czuł się władcą świata. Jedna przypowieść nie dawała mu spokoju, często przychodziła mu na myśl kiedy czuł się źle, ta o synu marnotrawnym, myślał wtedy, że to on jest tym synem marnotrawnym, który gdzieś poszedł i nie wraca bo gdzieś indziej jest mu lepiej, a ojciec jego strapiony wciąż wyczekuje w drzwiach i czeka na jego powrót. Tomek wraca ze szkoły ze spuszczoną głową, jest zmęczony po całym dniu. W domu jeszcze czekają obowiązki, musi wynieść śmieci, posprzątać pokój, poukładać swoje rzeczy w szafie i zrobić porządek na biurku. Musi zrobić wszystko, żeby tata nie krzyczał, a mam przez to nie płakała. Mijał blok w którym mieszka Adam, jego mama kładzie się przy nim i czyta mu bajki na dobranoc, co dzień pomaga mu w lekcjach i patrzy na niego jak zasypia, a tam na parterze mieszka Kasia jej tata zabrał ją w niedzielę do ZOO pokazał pingwiny i słonia, później poszli na spacer do parku i kupił jej dużego lizaka.
 -Jak ja im zazdroszczę - pomyślał.
- Żeby tak moja mama pocałowała mnie na dobranoc i przytuliła, żeby sprawdziła moje zeszyty,  pochwaliła mnie, żeby tak tata zabrał mnie w niedziele na spacer albo na ryby, byłoby tak fajnie, złapałbym dla mamy złotą rybkę, która spełnia życzenia, trzymali byśmy ją w dużej szklanej kuli na kredensie, a po powrocie ze szkoły tata spytałby mnie - jak minął dzień synku?- potem przytulił. Jutro spytam Panią nauczycielkę, gdzie żyją takie złote rybki, żebym tylko nie zapomniał...

niedziela, 27 października 2013

nie było


nie było tu pusto
tu przedtem ktoś bywał
stał przechodził
leżąc kwiaty zrywał

tu przedtem mleko ktoś wylał
obrus biały zaplamił
ktoś inny powiedział
że to wszystko na nic

nic więcej nie trzeba

a inny krzyczał
że trzeba rzucić się w przepaść
że trzeba zginąć
i poznać co się straciło

wtorek, 22 października 2013

tomik pierwszy



napisał poeta tomik wierszy
były w nim piękne treści
tytułów było w nim wiele
o miłość życiu duszy i ciele
nad białą kartką siedział do rana
wymyślał rymy pieścił zdania
tak by twórczość jego była uznana
z biurka tomik ruszył do wydawcy
ten popatrzył skinął głową i do drukarza przekazał
maszyna tomik drukuje drukarz wszystkiego pilnuje
pani w jasnym koku gładzi tomik po boku
zgrabną ręką pakuje do drogi go szykuje
i już tomik jedzie w  trasę
by usiąść w księgarni na półce z hałasem
rozprostować kark i zdrętwiałe nogi
wraz z innymi tomami dzielić los ubogich
różne macały go ręce i obmawiały różne języki
przeleżał tak rok cały albo i więcej
i już go ponieśli na powrót do skrzyni
pośpiesznie wrócił tomik skąd przybył
tam go pani w koku czarnym złapała za brzegi  
wyjęła ze skrzyni  dobrze sprawdziła
i luzem wraz z innymi na stertę rzuciła
przejechał jeszcze kawałek drogi
tam się wykąpał w stalowej kadzi
zwiedził maszyny i taśmociąg cały
już się szykuje do dalszej drogi
pani w rudym koku wcisnęła go w folię
tak by w trasie było mu wygodnie
trafił on teraz rzucony na ladę
leży nieborak w rolkę zwinięty
patrzy na klientów i ekspedientki
uniosła go pani w czerwonym koku
wsadziła do torby i poniosła do domu
trafił przez pomyłkę na chwilę do salonu
później wziął go gruby jegomość do ręki
i trafił wraz z nim do łazienki

a morał z opowieści może być taki

nie pierwszą potrzebą jest wiersza strofa
po co tonąć w morzu iluzji i szlochać
tęsknić przecież można tylko za bytem
zadając sobie pytanie
miękki ten papier czy miękkie …...

piątek, 18 października 2013

znajdę


pytałem wiatru o ciebie
a on mnie za włosy wytargał
pytałem słońca
a ono spaliło mi kark
i deszczu pytałem
a ten splunął mi w twarz
mgły już nie śmiałem zapytać
bo z nią jak z matką prowadzony
szedłem za rękę
znajdę ciebie
choćbym miał idąc tą drogą skonać
i choćbym miał krwią zaznaczyć
każdy jej kamień
znajdę ciebie
a wtedy stanę przed tobą
założę białą koszulę po niej garnitur
i krawat u szyi zawiążę
w ręku będę trzymał bukiet
twoich ulubionych kwiatów
stanę przed tobą niewinny
tylko proszę nie odchodź już
nigdy ...

czwartek, 17 października 2013

młody


Było przed południem jak dotarliśmy do miasta Braniewa,
nie wiedzieć dlaczego akurat tu, może tylko dlatego, że to końcowa stacja,
a dalej już tylko szerokie tory. Ciekawe, gdyby ten tor wszedł w zatokę i przez to morze dalej, już zdarzył się taki przypadek, że przemierzałem morze gołymi stopami i zerwał mnie nagły sztorm, poderwałem się na równe nogi, przetarłem zaspane oczy z niedowierzaniem, że żyje. Już przez resztę dnia myślałem wtedy tylko o tym, co on miał znaczyć, może jakiś wróżbita z dalekiego kraju nadałby mu sens, nazwał go jakoś i powiązał z przyszłości znakiem. Szliśmy szeroką ulicą małymi grupkami w samo południe, każdy z nas w rozpiętej koszuli szarpanej letnim wiatrem.
-Jest! Jest! - krzyknął Wiesiek wskazując palcem budynek z wielkimi oknami.
-Ty Wiesiek, ty zawsze o jednym – skwitował Marek kiwając głową.
Jednak o czym było, jak nie o tym kiedy wolność się czuło z każdym oddechem mocniej. Tak to był nasz cel podróży, restauracja „Baszta”, tak jakby nie było takiej w mieście, z którego przyjechaliśmy, ale tamte były inne już nam  znane, a tu restauracja „Baszta” z czerwonymi jak spodnie moje kanapami. Pomyślałem, że dobrze trafiłem w takim miejscu nie będzie mnie widać,
zniknę w tym dużym czerwonym fotelu, w nim się ukryje, tak żeby mnie nikt nie znalazł i tak żeby żadna z myśli moich nie wpadła w sidła. Przy jasnej ścianie na środku sali stała szafa grająca z wieloma przyciskami, niektóre z nich przypalone papierosem, chyba dlatego, że jakiś zakochany przez roztargnienie miłosne się zapomniał, a może ten utwór pod przyciskiem się nie spodobał i może ktoś chciał go nie słyszeć, po co miał wywołać potok wspomnień, nie będzie tytułu nikt nie naciśnie. Rozsiedliśmy się całą grupą wokół okrągłego stołu, na środku sali poczuliśmy się jak u siebie. Podeszła do nas uśmiechnięta dziewczyna w białym fartuszku zapiętym na biały guzik z włosami spiętymi pod białym welonem, pomyślałem że to panna młoda uciekła z kościoła, była bardzo ładna, a przy tym wszystkim była miła, w jednej dłoni z kawałkiem kartki w drugiej z przykrótkim kopiowym ołówkiem, przywitała nas proponując coś do jedzenia. Ktoś spytał co poleca, a ona patrząc na mnie o zupie i pyzach, o ziemniakach, o surówce i kompocie. Musiałem źle wyglądać, skoro wymieniając menu na jednym oddechu patrzyła tylko na mnie, może przez to moje ubranie nie pasujące do niczego, koszula w kratę z dużym kołnierzykiem w jaskrawych kolorach i czerwone pumpy zakończone czarnymi trampkami, moja postura owego czasu wysoka
i wychudła, i przez to stawałem się obiektem głupawych żartów, one zawsze były poza mną, nie było mnie tam gdzie one, byłem tylko ciałem.
-Duże piwo proszę – powiedział Wiesiek z takim zapałem, że wszystkim się to słowo udzieliło.
-W kuflu – dodał Marek.
-Tak, tak w kuflach – z uśmiechem od ucha do ucha powtórzył Rysiek zacierając ręce.
Twarz tej dziewczyny w jednej chwili już nabrała całkiem innego wyrazu, z pogodnej i uśmiechniętej stała się chmurna - zwykli pijacy - tak na nas popatrzyła - tacy zwykli przyjezdni pijacy - musiała tak pomyśleć, nie inaczej. Zniknęła za wiszącą nad drzwiami czerwoną kotarą. Wiedziałem teraz jak się patrzy na pijaka, tak sobie to wyobraziłem, zapewne tam na zapleczu restauracji za tą kotarą opowiada o nas kucharzowi, jacy to my jesteśmy pijacy, jak wyglądamy i że, przed południem zamawiamy piwo, a to przecież teraz powinno się obiad zjadać, do niego ćwiartka wódki, a na deser prostokąt sernika do kawy, a dopiero później nad samym wieczorem kufel zimnego piwa. Nie możesz być pijakiem - zza baru uśmiechnęła się kobieta jakby słyszała moje myśli, patrząc tak na mnie z litością – jesteś taki młody chłopcze. Jej myśl już przyfrunęła do mnie na skrzydłach uśmiechu, przedarła się  przez tą zadymioną przestrzeń, ulokowała się i rozpycha w mojej głowie – młody, młody taki jesteś – powtórzyłem by zapamiętać.
-Co tam mamroczesz pod nosem? – spytał Rysiek.
-Nic, nic pomyślałem coś sobie.
-No, jak zwykle pomyślał, wiersz sklecił dla niej na pewno – rzucił Marek.
Już wszyscy zarechotali nie świadomi z czego się tak śmieją.
Barmanka nie patrząc już w moją stronę jednym ruchem sprawnej ręki przetarła kufel białą ścierką i trzymając go mocno w dłoni puściła z kranu  złocistą wodę, kropla po kropli wypełnił się kufel i już wędruje do nas. Cały w pianie, a ona rozlała się po brzegach ust, po tej wyschniętej pustyni podniebienia, jak woda życia przenosiła nas na drugą stronę, jak świeca zapłonowa uruchamia motor wielkiej maszyny, po tym rozjaśniającym wybuchu zaczęły się rozmowy. Zwykłe takie, zwykłe o polityce, o ZOMO, o esbekach i donosicielach, o stoczniowcach, ludziach pracy i o innych ludziach, i szkole, i o innej szkole, o nauczycielach, o profesorach, o dyrektorach, o rodzicach,
o życiu, o dziewczynach. Ten ostatni temat jak rzucony As na stół, bił inne swoją siłą, był ciężki, przygniatał wszystkich i ogarniał całą salę. Pod jego naporem więcej kufli pojawiało się na stole, już ich nikt nie policzył, nikt nie próbował zliczyć ile. Rysiek mówił o Bożenie, tej z którą był na randce w parku i rzucał chlebem w łabędzie, a ona się tak szczerze śmiała trzymając go za rękę. Wiesiek wtrącał między zdania o Izie, tej czarnowłosej dziewczynie która przychodzi do jego starszej siostry co wtorek, by jej w lekcjach pomóc a on przez dziurkę od klucza wypatrywał jej włosów. Piotrek miał żal do Marka o Krystynę, z którą w sobotę na dyskotece Piotrek zatańczył bez jego zgody i wyszedł z nią przed budynek zapalić papierosa, później odprowadził ją do domu i długo jeszcze stali pod klatką jej bloku. Krzysiek mówił cicho o Dance, tej z trzeciego pietra, z tego domu na zakręcie. Jak on potrafił o niej cicho mówić, tak zawsze cicho, niespodziewanie, znał do niej drogę na pamięć, kiedyś nawet kroki od dworca do jej drzwi policzył, później już liczył chodnikowe płyty, z dnia na dzień miał do niej bliżej.
-Dlaczego milczysz?
-Ja wiem on myśli o Monice.
-O jakiej Monice?
-Nie znacie tej historii z Moniką, o której ktoś kiedyś napisał że - „wałki na głowie nosi i o odrobinę szczęście świat prosi”.
-To dlatego on taki, teraz to jasne.
-Hej marzyciel, to Ty napisałeś?
-Dajcie mu spokój, napijmy się piwa.
Myślałem właśnie o niej i w tych myślach głaskałem jej blond farbowane włosy
i widziałem ją pod powiekami, jak biegnie do mnie w golfie turkusowym, w przykrótkiej dżinsowej spódnicy, już była blisko, chciałem chwycić ją w ramiona i przytulić, usłyszeć ten jej szept w mojej głowie – kocham cię – widzisz jestem Twoja, tylko dla Ciebie, obejmij mnie proszę, powiedz mi tu
i teraz gdy przed Tobą stoję, że Ty mnie też tak...
-Przestań Krzysiek już o tej Dance, co ty w niej widzisz?
-To co Ty w Krystynie i zapewniam o wiele więcej.
-Tak ci się wydaje, widzisz tylko jej blond włosy i długie nogi.
-To Ty tak widzisz dziewczyny, wystarczy, że uśmiechnie się taka, a Ty się ślinisz i wzdychasz, a w głowie pustostan.
-Ja w głowę nie zaglądam, mi to wystarczy co widzę.
Posypała się lawina śmiechu, rozpadając się po całej sali. Zrobiło się duszno, Krzysiek rozpiął koszulę pot spłynął po czole i zatrzymał się kropelkami na włosach i nie wiedzieć dlaczego zerwał się od stolika krzycząc w kierunku baru
-Jeszcze po dużym piwie pani poda!
Tak jakby chciał tym wykrzyczeć, że Danka jest najlepszą i najładniejszą kobietą na świecie, może gdyby wtedy miał rękawicę rzuciłby ją w twarz Markowi. Wyszliby na pojedynek z szablą w dłoni walcząc o honor ukochanej do krwi ostatniej, a może to tylko tak wyglądało, dym drażnił oczy, a pora już była późna, czas wracać, wypiliśmy jeszcze po jednym piwie pełnym piany.
Powlekliśmy się na dworzec ciężko, jak pod jakąś długą górę, której końca na początku nie było widać. Szliśmy po niej jak nigdy, całą ulicą już nie w małych grupkach, już szliśmy szeregiem w szyku przyjaźni trzymając jeden drugiego pod pachy niczym w pochodzie pierwszomajowym, brakowało nam tylko flagi. Czasem któryś z nas coś kopnął dla zabawy, a to puszkę po konserwie turystycznej, pudełko zapałek, kawał gazety, którą ktoś kiedyś czytał i tą wiadomością z niej się nakarmił, wyssał litera po literze i wyrzucił, wykorzystał ją i zostawił by wiatr dokończył co on zaczął i teraz pod naszymi nogami konała rozdarta na połowę. Nie ma czasu żeby się nad nią pochylić. Tak pomyślałem wtedy o niej...

środa, 16 października 2013

minęło


już nie zdążymy
w snach siebie odnaleźć
nie wydarzy się nic więcej
pod nocy czarnym obłokiem
gdzie księżyc zawisł blady

na łóżku martwe leżą tęsknoty
z rozdartej poduszki
wylatują mokre wspomnienia
niesione wiatrem
opadają bezwładnie
na podłogę zapomnienia

poniedziałek, 14 października 2013

szczęśliwy Wasyl


Gdzieś w Polsce żył Wasyl i Jaśnie Pan na urzędzie.
-No co tam Wasyl, po co żeście przyszli?
-Przychodzę do Was Miłościwy Panie, bo goniec z pałacu pismo mi przyniósł od Waszej Miłości.
- Co za pismo pokażcie?
- No, pismo widzę, pieczęci widzę urzędowe, to czego Wasyl ode mnie chcecie?
-Właśnie Miłościwy Panie w tym piśmie każecie mi chałupę rozebrać i ją przenieść za miedzę sąsiada o łokieć cały.
- Tak, Wasyl rozebrać i przenieść, jak napisane.
- Miłościwy Panie o łokieć każecie!
-Wasyl jak każemy, to należy przenieść o łokieć, są pieczęcie? Jest nakaz?
- Tak Panie, jest.
-No widzicie Wasyl, jak są pieczęcie to znaczy, że trzeba rozebrać i przenieść
w takie miejsce, co by sąsiadowi na między nie stało.
-No tak Panie, ale miedza też moja i jak ja mam na łokieć przenieść całą
chałupę, a choćby nawet jedną ścianę?
-Ty mi Wasyl tu nie mędrkujcie, macie plany chałupy?
-Tak Panie, sami żeście podpis i pieczęcie złożyli abym tak chałupę postawił jak na nich.
- Jak złożyłem pieczęcie i swój podpis to są prawe, więc te plany weźcie Wasyl w rękę i przesuńcie chałupę jak w nich leży.
- Dobrze Panie, ale...
-Znowu Wasyl macie ale...
-Ale właśnie Panie ona we właściwym miejscu staje, tak jak jest w planie.
-Nic nie rozumie, to po co tu przyszliście Wasyl?
-No właśnie Miłościwy Panie, przeczytałem z uwagą zdanie po zdaniu
i nic z pisma nie pojmuję, dlatego przychodzę w tej sprawie.
-W jakiej Wasyl sprawie, bo mnie zaraz szlak trafi!
-No tego pisma właśnie, co żeście do sądu słali, a sąd pieczęci złożył i ukaz wydał, co by od między Wasyl dom odsunął o łokieć cały.
-Ja słałem?
-Tak Panie.
- No tak, może i słałem, a jak słałem to racje w nim miałem i tak jak kazałem wykonać Wasyl musisz, jak chcesz w chałupie zamieszkać.
-Ale Miłościwy Panie!
-Znów Wasyl Twoje ale.. dość tego gadania, zabieraj pismo i nakaz wykonaj, a jak już wszystko sprawisz przyjdź i zamelduj.
-Dobrze tak zrobię Panie tylko się nie denerwuj.
Poszedł więc Wasyl do chaty, zabrał się żwawo do łopaty, podkopał dom cały, według nakazu by ściany stały i już po dniach kilku wraca meldować.
-Miłościwy Panie przyszedłem zameldować, że chatę o łokieć przesunąłem od między sąsiada.
-No dobrze Wasyl żeś zrobił, teraz zaprowadź mnie bym obaczył.
Tak więc zabrał się Wasyl z Panem do karocy i już po chwili byli na placu.
-No widzisz Wasyl jak teraz jest ładnie, pokaż plany niech ja sprawdzę.
-Proszę Panie oto one.
-Widzę pieczęcie podpisy, ale Wasyl ta chata źle stoi.
-Jak to Panie!
-A tak właśnie źle powiadam, nie według planu, z tego co tu napisane ona na połowie między staje, a tyś Wasyl o cały łokieć ją przesunął dalej.
-Tak Panie.
-Więc przesuń Wasyl ją według planu.
-Tak Panie ona stała wcześniej.
-Jak stała?
-Tak jak w planie.
-To po co przesunąłeś o łokieć cały od między baranie?
-No bo właśnie Najjaśniejszy Panie byłem w zgodzie z tym pismem w tej sprawie, co w rzeczonym nakazałeś mi w prawie przesunąć chatę o łokieć cały
-Ja kazałem?
-Tak Panie.
-To czemu żeś nie przesunął?
- Właśnie uczyniłem to teraz Panie.
-No tak żeś zrobił, jednak w tym względzie pozwolenia na użytkowanie nie będzie
-A czemuż to Panie?
-A jak myślisz baranie?

lalka


a ty dziewczyno chciałaś mnie mieć tylko dla siebie
cieszyć się mną jak lalką z porcelany
przytulać mnie chciałaś  i ciepło poczuć
od glinianego policzka

i żyć chciałaś dziewczyno na prowincji w domu z bali
gdzie krzyż nad drzwiami a w oknach śnieżne firany

chciałaś mi uszyć koszulę z jedwabiu
malować usta pomadką radości
włosy czesać szczotką miłości
oczy zasłaniać aksamitną przepaską
bym nie bał się w ciemności

słońce raz mi pokazałaś tylko na chwilę
bałaś się że mnie promień jego spali
i zostanie ci w rękach pył
po lalce z porcelany  

niedziela, 13 października 2013

zastawię


zastawię rękę w lombardzie
w banku poręczę małym palcem
i tak wszystko przemyślę
żeby było korzystnie

każdą kość zamknę w sejfie
z żył wycisnę dogodny procent
za włosy dostanę sto złotych
po dwadzieścia za zęby i paznokieć

oczy oddam na giełdę
uszy na konto wpłacę
nosem weksle wykupię
wszystko podsumuję
nic się nie zepsuje...

sobota, 12 października 2013

Skorupiak


Poznałem człowieka miał takie śmieszne nazwisko Skorupiak, jednak on śmieszny nie był, w owym czasie po siedmioletnim wyroku i pracy ciężkiej w kamieniołomach. Poszedł do paki jak stwierdził za „niewinność”, jednak rzeczywistość była inna. Sąd skazał go za pobicie człowieka w nadmorskim miasteczku w sierpniową noc. Prokurator zażądał 15 lat, ale skazany został
na siedem przez to, że jak to mówił papuga był dobry i się nie poddał, nie podkulił ogona pod siebie i powalczył z prokuratorem. Pobity człowiek okazało się, był prokuratorem z południowej polski, który przyjechał z rodziną odpocząć do nadmorskiego kurortu. Skorupiakowi w tym czasie zabrakło funduszy na kieliszek chleba, no i wyszedł jak myśliwy pod osłoną nocy z gołymi pięściami na polowanie, jak to stwierdził „poszedłem na dzika”. Tyle tylko, że zwierz okazał się bardzo niebezpieczną bestią i on myśliwy bez strzelby i winy musiał przesiedzieć długich siedem lat w pace, a zwierzyna odpoczywała trzy miesiące w łóżku szpitalnym. Poznałem Skorupiaka przez kolegę, który mieszkał piętro wyżej, a z którym często grywałem w pokera, zaszliśmy tam kiedyś wieczorem na partyjkę, oj wtedy to się grało, kieszeń drobnych nie mieściła, a przy tym morze piwa się wypijało, całymi kankami bo takie naczynie było używane do przynoszenia piwa z pobliskiej knajpy. Skorupiak mieszkał z ojcem, starszym jegomościem, tyle tylko, że nie na tyle starym co by nie mógł kieliszka unieść, a że rozsmakowany w gorzale, często do niego zaglądał. Upijał się nieziemsko i miał taka przypadłość, że jak tylko rozsmakował się choć trochę, zaczynał śpiewać pieśni patriotyczne i żeby były to pieśni słuszne tylko i pochwalne ustroju, i systemu w nim panującego, gdyby były to laurki dla władzy gminnej, lub hymn wysławiający naczelnika urzędu
i jego osiągnięć, to zapewne co roku w dniach 1 maja i 22 lipca nie nocowałby na posterunku milicji obywatelskiej i zapewne każdego następnego dnia rano nie musiałby zacząć swojego tańca z szablami. Wszyscy go znali wiedzieli, że z gen. Andersem poszedł, a sam wrócił i że, w dniach owych mógłby zepsuć gminny pochód ludzi pracy, a innym razem, mógłby czyn społeczny kiedy
to kobiety z wielkim zapałem przed urzędem gminnym sadziły na rabacie czerwone bratki, a gdyby on wtedy zaśpiewał Czerwone Maki...
W mieszkaniu Skorupiaka nie wiedzieć dlaczego, przesiadywaliśmy w kuchni, choć posiadał dwa pokoje może dlatego, że tam było zawsze ciepło i weselej. Duże okno wychodzące na ogródki działkowców, piec, stół, trzy krzesła i szafka pod szerokim parapetem.    
-Napijesz się czaju?
-Czaju?
-Nie piłeś czaju nigdy?
Nalał do czajnika wody, kubek blaszany postawił przede mną na stole,
wyjął z szafki paczkę herbaty.
-To jest czaj najlepszy, Asam.
Wysypał z pudełka zapałki i nasypał do niego herbatę ugniatając ją przy tym palcem, przesypał ją do kubka, zrobił tak jeszcze raz.
-Dwie szufladki wystarczą, młody jesteś – uśmiechnął się podając mi papierosa.
-Zapalimy?
-Zapalimy – potwierdziłem z zadowoleniem, papierosy były ciężkim do zdobycia towarem dla małolata i nie dlatego, że obowiązywała jakaś tam ustawa, były
na kartki, a takie dostawała osoba pełnoletnia, na papierosy i gorzałę. Bo ten artykuł był pierwszej potrzeby. Dym szybko rozlazł się po całej kuchni, pomieszał się z mocnym aromatem czaju Asam. Siedzieliśmy tak popijając czaj, paląc papierosa i patrząc przed siebie zupełnie na nic, ciszę przerywał raz po raz trzask palącego się drzewa pod kuchnią, jakby szybciej i głośniej dawało się słyszeć dudnienie pod fajerkami, które leżały bezwładnie jakby zazdrościły tańczącym płomieniom czerwieniąc się ze złości, a może ze wstydu, że one takie ciężkie i tylko leżeć potrafią w poziomie i patrzeć na zabawę ognia. Spojrzałem w stronę okna, na parapecie stała doniczka z czerwonej gliny, w niej kwiat niebieski cały z wystającymi uschłymi łodygami.
-Chcesz to go weź – powiedział, jakby dopiero się obudził.
-Co mam wziąć
-Tego drapaka z parapetu, widzę jak na niego patrzysz, to stary go tu postawił, nawet nie wiem po co i jak się on nazywa, weź jak chcesz.
-Nie, nie dziękuję, nie mam w pokoju parapetu, tutaj lepiej pasuje.
Pomyślałem wtedy, że nawet jakbym go wziął, to co bym miał z nim zrobić,
przecież taki potrzebuje słońca, wody, powietrza, nie będę z nim na spacer wychodził kiedy pada deszcz, a o rozmowie to już chyba nie ma mowy, może gdyby był to pies, ale nie stałby na parapecie, z takim trzeba wyjść, nakarmić i się pobawić.
-Nie dzięki, tu jest mu dobrze.
-No jak nie chcesz, to niech stoi szkarada, aż się zeschnie.
Dopiliśmy czaj, zapaliliśmy jeszcze po papierosie, chwilę popatrzyliśmy przed siebie na to nic, na to przed siebie i czasem za sobą.
-Pójdę już.
-Wpadniesz w sobotę?
-Jasne, jak zwykle.
W soboty u Skorupiaka było wesoło, rozsiadał się z gitarą na stole i grał, a wokół tłoczyło się towarzystwo, kawałek po kawałku z przerwą na łyk gorzały i papierosa, przycinał niemiłosiernie, repertuar był klasyczny od Białego Misia po utwory Hendrixa potrafił zagrać wszystko i co jeszcze lepsze wszystkim się podobało, rozsiadało się towarzystwo gdzie tylko kto mógł, na krzesłach,
na podłodze, na parapecie, ta ładniejsza część towarzystwa próbowała co jakiś znany kawałek śpiewać, czasami wystarczało głosu na mówienie i ta ostatnia  czynność lepiej im wychodziła, bo ile można słuchać piania rozluźnionej gorzałą kobiety. Wtedy Skorupiak wpadał w zdenerwowanie przechylał szklanice z prędkością sobie tylko znaną  i sam zaczynał śpiewać, wtedy już było wiadomym, że impreza się niebawem skończy, robiło się duszno i ciasno w kuchni. Gorzały nigdy nie brakowało, bo Skorupiak potrafił zadbać o bimber jak nikt w okolicy, więc jak już nakapało, to się wypijało i takim cyklem szklanka krążyła od rurki do gardła towarzysza zabawy, i na powrót do rurki, taki cykl zamknięty, czasami krążyło kilka szklanek. Dobry bimber pędził Skorupiak, oj dobry, potrafił to robić, znał recepturę taką doskonałą. Powiadał, że mu ją sprzedał wafel z pod celi z Radomia, podobno jego dziad jeszcze za okupacji pędził siarczyście dla całej okolicy, tyle że w lesie schowane miał kany z zacierem, nie jak u Skorupiaka w szafie. Ta profesja doprowadziła go do półrocznego wyroku, poszedł znów Skorupiak do paki. Tym razem jednak nie krzywdował, sobie bo akurat lato się kończyło i jesień za pasem, a w pudle ciepło i jeść dadzą, nie to co na wolności w zimie. Opał trzeba mieć by piec nakarmić, rachunek za światło zapłacić, a i o robotę trudniej. Skąd się wzięło takie obrzydzenie pracą, może tym, że od stworzenia  świata minęło tak dużo czasu i skoro opanowaliśmy tą ziemię, kiedy to oswoiliśmy wszystko co na niej, to ona powinna i musi kochać jak matka swoje dzieci, żywic bezinteresownie w trudzie, pocie. Choć inna siła działa nieważkości, w której tak trudno być w pionie, bo kiedy się wszystko z nią  przechyla można spaść i zginąć, albo postarać się wyprostować jej garb stojąc na niej okrakiem.
Którejś soboty, a było to w pełni lata  wraz z kilkoma kolegami Skorupiak poznał dziewczyny z pobliskiego miasteczka, przyjechały, aby się zabawić w dyskotece. Dziewczyna, która wpadła mu w oko, miała na imię Karolina, pracowała w kiosku spożywczym w miasteczku, zaraz przy dworcu.
Ile to Skorupiak wydał grosza na oranżadę i czekolady wie on sam, po to tylko żeby ją spotkać i zagadnąć, raz to o pogodzie, innym razem błysnąć komplementem zaczerpniętym z kolorowego pisma. Karolina bardzo mu się podobała, można było dostrzec, że ze wzajemnością, prowadziła go swoimi niebieskimi oczami po całej sali, chodź niektórzy koledzy stwierdzili, że bardziej brązowy portfel schowany za jego pazuchą był obiektem westchnień, może z zazdrości. Skorupiak nie należał do ludzi którzy potrafili tańczyć, jego przebywanie na dyskotece sprowadzało się do siedzenia i sączenia piwa w barze. Jednak tego dnia u boku Karoliny, jakby stał się inny, uśmiech na jego twarzy nie znikał, nie przeszkadzały zaczepki nieznajomych chłopaków, tych przyjezdnych, co do tej pory było niemożliwe i byle krzywe spojrzenie nieznajomego delikwenta nie pozostawiało wątpliwości, że będzie mordobicie. Wtedy tak się działo, że na zabawach to był taki zwyczaj, jak ktoś komuś w innej miejscowości, na ulicy, czy przed knajpą lub w niej samej mordę obił, no to już takiego się szukało. Niekoniecznym było znaleźć tego co sprawcą był czynu słusznego lub nie, rozważał tego nie będę, bo mógłbym i nagrzeszyć, ale innego z tej miejscowości, nawet co nie miał nic z tamtym wspólnego. Nawet gdyby z rzeczonej miejscowości pochodził, na zabawie już życia nie zaznał. Taki to obyczaj panował, taka tradycja, pielęgnowana od dawien dawna. Tą tradycję również w innych miejscowościach równie silnie i równie zagorzale co w naszej pielęgnowano. Dbano o tradycję i obyczaje, choć trudno było czasami zrozumieć, więc trochę ze strachu trochę z braku funduszy, nie zapuszczaliśmy się daleko w swoich fantazjach ułańskich. Chyba, że jak ktoś przesadził, to na własne ryzyko i jak już taki z mordą obitą wracał, wszyscy murem szykowaliśmy się na wojnę. Nie były to czasy muszkieterów, ale i nie były to jeszcze czasy boisk do bejsbola, tą epokę dość swoistą można nazwać epoką sztachety z płota, no czasem może i kamienia epoką, ale to już byłoby nadużycie w temacie. Często jednak uprawialiśmy lekkoatletykę, bieg na przełaj, czasami maraton i nie po bieżni hali sportowej z klimatyzacją, czasem po torach albo po bruku, niekiedy po zaoranym polu. Wielokrotnie goniący stawał się gonionym i odwrotnie, nawet jednej nocy kilka razy straciliśmy orientację, i kto nigdy z otwartej dłoni, a później z zaciśniętej pięści w pysk nie dostał nie będzie wiedział o czym mówię, ale zawsze można spróbować.
Sala gminnego ośrodka kultury, w którym odbywały się dyskoteki była duża, ze sceną na podwyższeniu i z prawdziwą kurtyną elektrycznie zamykaną  z dwóch boków. Był tam ekran przesuwny, wspomnę że sala służyła również nie tylko do zabaw, ale do krzewienia kultury masowej i pikowaniu tej kultury na nas, młodzież tak aby kiełkowała i przyniosła plon. Plony jak to w rolnictwie były różne, z roku na rok coraz gorsze. W społeczności próżno wypatrywać sławnych ludzi albo świętej relikwii. Można było tylko ludzi z sercem policzyć na palcach jednej dłoni, tych co jeszcze pamiętają, co jeszcze się czasem w nocy potrafią obudzić i z niepokojem nasłuchiwać. Ich już jest mało, już się im znudziło sercem dzielić, coraz to mniej wychodzą na ulicę.
Po wypiciu kilku kufli piwa i zatańczeniu kawałka w rytmie Franka Kimono, Skorupiak był już taki beztroski, że nabrał odwagi, podszedł krokiem tanecznym do Karoliny.
-Zapraszam Ciebie i Twoje koleżanki do mnie, tam dokończymy zabawę.
-Dobrze, porozmawiam z dziewczynami, kto jeszcze będzie z nami?
-Moi koledzy, znasz ich i ja to oczywiste.
Karolina zgodziła się na propozycję i namówiła do zabawy koleżanki, co w owej sytuacji nie było trudne, bo całe towarzystwo było już nieźle wstawione, a zabawa w dyskotece dobiegała końca. Wzbudziło to nie lada zdziwienie chłopaków, którzy już z uciechy zacierali ręce i obcierali usta z cieknącej śliny, snując przy tym fantazję, jak to będzie i jak wspaniale z kobietą się dotknąć, przytulić, a może coś więcej. Po zakończeniu dyskoteki wszyscy ruszyli do mieszkania Skorupiaka. Jak zwykle na tego rodzaju imprezach towarzystwo rozłożyło się w kuchni. Utworzyły się pary i dyskusjom nie było końca, a że alkoholu nie brakowało, tematów przybywało. Karolina opowiadała o swoim byłym chłopaku co na twarzy Skorupiaka wywoływało grymas wyglądający jakby właśnie gryzł duży plaster cytryny. Jola gładziła potargane włosy Zbyszka szepcząc mu coś do ucha, on przyciskał jej głowę mocniej do swojej, tak jakby chciał słyszeć bardziej co szepcze, a może chodziło o coś innego. Ela siedziała na kolanach u Jurka zapatrzona w jego brązowe oczy, on sztywno osadzony na krześle i pewnie trzymając ją w pół z uniesioną głową, chciwie łapał jej wzrok, a trzymał ją tak objętą  w pół, jakby trzymał drogocenny delikatny kryształ, który za chwile może spaść i rozsypać się szkłem po podłodze, mówił coś cicho, może kolejny wiersz. Roman opowiadał Izie o swojej ciekawej pracy na budowie. Jedynie Krzysiek siedział samotnie na parapecie okna zapatrzony tępo w dopalający się kawał drewna pod kuchnią.
- Hej, Krzysiek co z Tobą? Dlaczego się nie bawisz?
- Bawisz – powtórzył jakby ze wstrętem niewyraźnie.
- Co się stało?
- Nic, po prostu jakoś nie mam ochoty robić z siebie małpy, popatrz na te kukły, widzisz? Jak się przepychają do siebie, widzisz jak się pysznią, jak pióra stroszą, jak uśmiechy wymieniają, są jak w stadzie, wszyscy układni, tacy ułożeni, tacy łaskawi, każdy dla każdego mógłby wziąć żyletkę i się pociąć, gdyby jednak tak osobno spytać, którąś z tych postaci obojętnie, taką pierwsza z brzegu,
co myśli o innej to wtedy, inny obraz wyłoniłby się bardziej diabelski, niż ten
tu taki piękny, sielski, każdy z nich wylałby więcej żółci na innego, niż może pomieścić wątroba, to spektakl, to taka gra gdzie nie ma wygranych, gra dla samej gry.
- Przesadzasz.
-Ja? To oni przesadzają ze swoją miłością do siebie, z tą marnością
nad marnościami, wpatrując się w oczka i uśmiechając, szczerząc zęby
nie wiedzieć po co, jutro przecież będzie ten sam dzień szary, tylko nowy,
a co z tego tu zostanie, nic kolego nic, tylko ból głowy.
-Może wypijemy?
-Masz racje wypijmy, będziemy mieli trzeźwe spojrzenie, bardziej trzeźwe
od tych tam – wskazał kieliszkiem na resztę towarzystwa.
– Powiem ci więcej, tylko Skorupiak tu zasługuje na uwagę i szacunek, on jeden gra na gitarze i widzi sens tego grania.
Mówiąc to, podniósł szklankę w górę, przechylił i jednym łykiem wypił jej zawartość nie spuszczając oka z dopalającego się drzewa, jakby nie chciał, by ominęło go coś, co się dzieje pod kuchnią. Było już dobrze po północy i Ala chciała wracać do domu. Dziewczyny solidarnie przytaknęły, że pora już wracać, z czego męska część towarzystwa nie była zadowolona, ponieważ liczyła na coś więcej, niż tylko rozmowa i przytulanie. Więc w smutnych nastrojach panowie postanowili odprowadzić dziewczyny na dworzec PKP. Na peronie pożegnaniom nie było końca. Towarzystwo umówiło się, że w przyszłą sobotę po dyskotece dziewczyny zostaną dłużej, może nawet do samego rana. Wiadomym było, że to nie przystoi żeby dziewczyna zostawała w mieszkaniu na noc z chłopakiem, tak pierwszy raz, bo jakby to wyglądało. Co on mógłby o niej pomyśleć, zapewne że łatwa – że jak teraz tu ze mną, to i mogła tak z innym, szybko. Więc nawet gdyby bardzo dziewczyna chciała, zdrowy rozsądek, choć dobrze znieczulony alkoholem podpowiadał drogę do domu. Kiedy już dziewczyny znalazły się w przedziale wagonu same, i pociąg ruszył z peronu, wtedy to dopiero opowiadały o swoich wrażeniach  i uwierzcie mi, nie chcecie wiedzieć o czym potrafią mówić dziewczyny. Chłopaki popatrzyli w stronę czerwonych świateł znikającego za zakrętem ostatniego wagonu , ruszyli pod pobliski krzaczek w wiadomym celu, a spod niego już tylko do domu...


czwartek, 10 października 2013

pożegnanie



zostaw nie pytaj mnie o nic to nie był sen
dotykałeś mnie kolorem róż a ogród twoich kłamstw
przesłonił mi cały świat teraz
nie szukaj mnie w koronach drzew
i na łące majowej wśród polnych kwiatów
gdzie chowałam marzenia pod białym obłokiem
bądź zdrów
już wiem przeszłam przez ciemny las
a ty zabrałeś co miałam w sobie
chcesz więcej weź nie bronie
bo kiedy stałam w oknie
widziałam wóz załadowany szczęściem
szybko przemknął po drodze
woźnica w ręku ściskał długi bat nie oszczędzając koni
po polikach spłynął mi deszczem tusz do rzęs
czekałam na świt by we mgle iść
bądź zdrów
zabierz wszystko ze sobą do walizki wspomnień włóż
do tej ustawionej przy drzwiach pamiętasz one dobre
stoją rzędem w pokoju metr na metr
bądź zdrów nie szukaj mnie

środa, 9 października 2013

czas



szarpie wskazówki jedna po drugiej
niech odpocznie niech przestanie
do cholery niech stanie
zatrzyma się cicho albo z łoskotem
przerwie to ciągłe czekanie
niech mu się znudzi niech będzie leniwy
nie bije na alarm nie nudzi
niech połamie wskazówki
duże czarne małe białe
niech je do cholery połamie
wredne na tarczy poniosą
jedna po drugiej rzucą przez lewe ramie
w otchłań bez miary i żadne nie wróci
niebyt pokochają jak ściana kochała
widok długiego ich cienia na sobie...

niedziela, 6 października 2013

można tak



można by przez życie tak lekko jak wiatr
przez łąki gna bez opamiętania
i chciałoby się widzieć ten wiatr
albo spaść jak deszcz z łoskotem o szybę lub blaszany dach
słyszeć jak dudni jak kropla po kropli spada
i chwycić ją w dłoń by poczuć jej ciepło
a może jak mgła na leśny mech cicho tak spaść
tak przez ten las iść trzymając ją za rękę
po omacku błądzić wśród drzew do białego rana
można by się w tym wszystkim zatracić
dom żonę i dzieci zostawić i świat cały
zostawić i popatrzeć jak mija
życie...

piątek, 4 października 2013

Nad brzegiem jeziora

Nad brzegiem jeziora


-Szczęść Boże
-Bóg zapłać, Bóg zapłać Panie
-Biorą? spytałem jakbym chciał na samym wstępie rozmowy
go zdenerwować lub dać upływ jego zachwytowi nad zdobyczą,
jednak grymas twarzy uprzedził odpowiedź
-Drobnica Panie, sama drobnica bawią się ze mną jak z dzieciakiem
-Trzeba być cierpliwym, tak patrzeć na nieruchomy spławik na wodzie
-Oj tak Panie, trzeba ja już tak trzydzieści lat trzymam kija nad wodą
-To długo już Pan wędkuje
-Tak Panie długo, tak dla spokojności Panie
poprawił czapkę chowając garść siwych włosów opadających jeszcze chwilę temu na spalone słońcem czoło
-Ja tak Panie dla spokoju kij mocze, dla spokoju
Jaki on musi być spokojny pomyślałem, skoro trzydzieści lat długich
wpatruje się w spławik oczekując na rybę, na szczęśliwy dzień
-Pali Pan? - ręką sięgnął do kieszeni wyjmując paczkę papierosów
-Pale
- No to zapalimy
- Zapalimy potwierdziłem stanowczo sięgając po papierosa
- Ja Panie pale już ze trzydzieści lat, tak dla spokojności
-Dla spokojności - powtórzyłem - w myślach jeszcze raz - jaki on musi być spokojny
kiedy rano przypala papierosa i tak przed śniadaniem do kubka czarnej kawy spokojnie pali
- Kiedyś to Panie był czas wypić, zapalić, z kobitą czas był zatańczyć, to były Panie
czasy, było na wszystko człowieka stać jak pracował, a moja Lidzia ona to umiała Panie zatańczyć
jak poszliśmy na zabawę, to ani jednego kawałka nie przepuściła i nie tam takie jak dziś wygibasy tylko walce, tango Panie, skoczna była Panie mówię, skoczna była moja Lidzia i jak wspomnę ją w tej białej sukni, to mnie tak w dołku ściska że strach.
Powiał wiatr, spławik na chwile się schował pod wodą i wypłynął po chwili
- Widzisz Pan bawią się ze mną, drobnica Panie, drobnica – pokiwał głową pokręcając żyłkę
- Nie znam się na wędkowaniu, nawet nie próbowałem tego robić, nie miałem czasu by usiąść spokojnie nad wodą
-Tak? a na czym się Pan znasz?
Myśli przebiegły mi w głowie jak białe konie po gorącym piasku pustyni szukające oazy, co mam odpowiedzieć, jak powiedzieć by nie zostać uznanym za dziwnego człowieka, a może głupiego
- Na niczym tak myślę, że na niczym, tak dobrze się nie znam
- Żartowniś z Pana, nie można na niczym się nie znać, nie ma człowieka co by na niczym się nie znał, piekarz się zna na wypiekaniu chleba, stolarz na drewnie, grabarz na pochówku, i widzisz Pan jeden nakarmi drugi trumnę zrobi, a trzeci pod ziemię schowa. Tak panie, a jakby się nie znali na niczym to co by było? Nie ma Panie takiego człowieka, co się na niczym nie zna.
Poprawił czapkę spluwając przed siebie
- Tak to prawda
Jak mam powiedzieć że, przestałem się znać na życiu i wszystkim co je otacza, na rybach i na ludziach, a stoję tu przed nim jak przybysz z innego świata, jak dziecko wpatrzone w brzeg jeziora wypatrujące nie wiedzieć czego i tęskniące nie wiedzieć za czym
-To jezioro dawno tu tak na skraju lasu?
-Tak Panie dawno, a Pan nie stąd?
- Nie, nie stąd
- A skąd Pan tu tak sam?
- Przywiało mnie tu z jesiennym wiatrem stamtąd i tak już zostałem
- Z północy ?
- Tak z samej północy
- Byłem kiedyś tam z moja Lidzią, zaraz po wojnie wiesz pan, tam ludzie inni niż tu,
tacy wie Pan uczynni i uczciwi. Pamiętam jak jechaliśmy wagonem Panie cały tydzień, aż pod Słupsk, byłem wtedy młody, a moja Lidzia miała takie śliczne długie warkocze i jak już dotarliśmy była noc, taka starsza kobieta nas przenocowała, dała jeść i pić, dobrzy ludzie tam mieszkają
- Może tacy też jeszcze tam są, nie znam wielu ludzi, ja raczej omijam ludzi
- A to jezioro skąd tu się tak na samym skraju lasu znalazło
- Bóg stworzył Panie, on sam i wyszło mu pięknie – uniósł głowę w górę
- Wielka rzecz Bóg
- Wielka, ze trzysta metrów w tą i ze dwieście w tamtą - machnął ręką nie wypuszczając kija tak jakby chciał pokazać mi tą odległość, od chmury zawisłej nad nami po skrawek niebieskiego nieba na drugim brzegu jeziora
- Wielka rzecz Bóg Panie, wielka
- Ten las Panie to też, on i to niebo nad jeziorem, widzisz Pan?
- Tak widzę
- Wyszło mu wszystko, oj wyszło pięknie tylko człowiek marnie Panie, taki pokraczny jakiś
i zawsze szukający czegoś co nie zgubił
Poprawił się na krześle wbijając je przy tym głębiej w piach, jakby chciał zakotwiczyć koniec wypowiedzianego słowa, wyjął papierosa i dla spokojności zapalił, dym uniósł się lekko nad głową
-Dzień dobry – cześć Leszek znów moczysz kija – z uśmiechem szerokim podszedł do nas człowiek niewielkiej postury z lekko odstającym brzuchem, odziany w strój zarezerwowany tylko dla wędkarzy, lekko przymały, wyglądał w nim trochę komicznie.
-O czym tak Panowie prawicie
- No widzisz, bo Pan mnie pytał skąd to jezioro, więc powiedziałem że Bóg stworzył
- Bóg? to dopiero powiedziałeś - roześmiał się jeszcze bardziej niż przy powitaniu, ciągnął dalej
– A ty go Leszek widziałeś?
- Nie widziałem, ale wiem że, to on zrobił
- Leszek, jak mógł Bóg, jak jego nie ma, przecież ani ty, ani ja go nie widzieliśmy
- Pan widział – jegomość odwrócił się w moją stronę
- Nie, nie widziałem
- No to kto? – spytał poprawiając się na krzesełku, wbijając je jeszcze mocniej w piasek
- To ja ci powiem, była dolina, takie zagłębienie, spadły deszcze, woda się ustała i tyle, ot cały Bóg
- No to skoro tak, to ryby skąd? Nikt tu nie wpuścił ryb
- Jak to skąd? Wiatr przyniósł ikrę z innych jezior i już masz ryby
- Powiesz mi, że wiatr też sam się wziął tak z siebie?
- Nie wiatr powstał z zimna i ciepła które, razem się mieszają i tak pędzą chmury, że one same jak się ganiają i robią wiatr
- I myślisz że to wszystko, co widzisz tak samo z siebie się tu wzięło? Głupiś
- Tak, nie inaczej – roześmiał się jegomość poprawiając sumiastego wąsa, jakby na potwierdzenie słów – Ty Leszek, to jak dziecko, jak dziecko stary jesteś, a jak dziecko
- Pan jak myśli? - spytał mnie i teraz obaj milczeli wpatrzeni we mnie oczekując odpowiedzi
- Ja Panowie jestem nie tutejszy, więc nie wiem co myśleć mam o tym.
Poczułem się jak sędzia który, stanął przed skazańcem i nie widzi w nim winy, a podpis trzeba złożyć, powietrze w moich płucach stało się ciężkie i poczułem ciężar na plecach, przychyliłem się ku wodzie i obmyłem ręce.
- Do zobaczenia Panowie









środa, 2 października 2013

Spacer


w chwili jasnej i ciepłej poznali się
szła obok czasem przed i za nim
- tak ciężko idzie się po piasku - powiedziała
odwracając twarz z uśmiechem
patrzył wtedy jak słońce dotyka jej warg
z zazdrością że ono ma takie prawo
weszli na górę po miękkiej trawie
przystanęła czekając na niego
- zrobiło się późno czas wracać - powiedziała
a wiatr gorący rozwiał jej włosy dotknął całego ciała
dlaczego wiatr ma takie prawo
być tak blisko na wyciągnięcie ręki
a on zatrzymać ją chciał dla siebie
by przy nim trwała

do samego końca wiatru i słońca...

sobota, 14 września 2013

Boso brzegiem morza (2 z 2)



Dojechaliśmy, pensjonat nazywał się Wiktoria jak na potwierdzenie zwycięstwa, że po kilku godzinach dotarliśmy do celu. Wiktoria, jakie to piękne imię na cześć gospodyni zapewne. Korytarzem wąskim przeszedłem do pokoju, schludnie, czysto, dwa łóżka, telewizor, łazienka, duże lustro, szafa i stolik pod samym oknem, z pokoju były dwa wyjścia, jedno na ten korytarz, a drugie na mały ogródek, a z niego na ulicę.
Można wyjść, papierosa zapalić, wypić kawę przy plastikowym stoliku na plastikowym krześle usiąść, zobaczyć można było plastikową żabę, co to bez wody stała z łapami podkurczonymi i nadętym brzuchem, i były tam jeszcze dwa plastikowe kwiaty, i kiedy już zapaliłem papierosa, i dym smugą wypuściłem na wolność uchyliły się drzwi. To było jak otwarcie puszki z tuńczykiem, spodziewasz się dużych kawałków ryby, a po otwarciu okazuje się, że to tylko rozdrobnioną maź z dużą ilością wody i soli, ach, a gdzie te łąki majowe nafaszerowane kwieciem jak rodzynkami ciasto drożdżowe mojej babci, tak pachnące, gdzie one czyje oczy zachwyca i zmysły wszelkie zaspakaja, kto je teraz leżąc zrywa i do ust unosi - dość tej myśli, dość muszę ją przerwać bo można by się tak zatracić.
-Poszukam sklepu i kupie coś do jedzenia – chcesz coś szczególnego?
-Nie dziękuję zabrałam trochę jedzenia, ale kup coś do picia.
-Na co masz ochotę? Może wino – uśmiechnęła się.
-Jesteś facetem, więc powinieneś wiedzieć co lubią kobiety.
-Masz rację jestem facetem,
-Zanim wrócisz rozejrzę się po pensjonacie.
Ruszyłem w poszukiwaniu, po przejściu kilkunastu metrów na samym rogu znalazłem dość duży sklep z artykułami różnymi ,jedyny czynny w okolicy. Kilku klientów poruszało się po nim jakby nic innego nie robili w życiu tylko wybierali, kupowali, oglądali i to z takim namaszczeniem jakby był to towar jubilerski, jak drogocenne kamienie leżały by na pólkach i trzeba wybierać między diamentem, a diamentem, a nie artykuł spożywczy.
Kabanosy same do mnie przyszły, zaczepiły mój wzrok kusząc blaskiem zza przeszklonej witryny chłodziarki, leżą i czekają aż o nie poproszę, świecące jak na oliwione.
- Proszę te kabanosy tak pół kilo może być.
-Proszę bardzo – odpowiedziała kobieta za ladą i jakby wyczytała w moich oczach i uprzedziła, to o co chciałem spytać.
-Bardzo dobre świeże dzisiejsza dostawa.
Musiała często to powtarzać bo słowa te jak z automatycznej sekretarki: nie ma mnie w domu, zostaw wiadomość, oddzwonię, tak z ust jej wyskoczyły i już te moje przygotowane poddały się.
-Zapakuje panu, czy coś jeszcze pan sobie życzy?
-Proszę butelkę wina.
-A jakie winko Pan sobie życzy?
-Nie znam się na winie, bardzo rzadko pije, więc zdaje się na Pani smak.
-Ja też smakoszką wina nie jestem, ale mój mąż jak coś przeskrobie, wie Pan jak to w małżeństwie czasami jest – uśmiechnęła się – to kupuje mi takie słodkie i wtedy wieczorem wyjmuje je z szafki po kolacji, zapala świeczki i siadamy oboje na kanapie, włączy czasem jakąś muzykę, wie Pan taką nastrojową żeby w ucho dobrze wpadała i tak się przytulimy, i sączymy to winko, ach jak miło wtedy się robi, czasem to chciała bym żeby codziennie coś przeskrobał, częściej było by miło – rozmarzyłam się przepraszam.
-Podam Panu to słodkie proszę.
-Dziękuje – zapłaciłem za one i ruszyłem w drogę powrotna. Szedłem z tymi słowami jeszcze ciepłymi, żeby było tak miło muszę coś zawinić. Usiadłem na krześle przed wejściem do pokoju, przypaliłem papierosa.
-Znowu palisz? - może teraz zawiniłem i będzie później miło – pomyślałem.
-Tak tylko jednego - odpowiedziałem bez namysłu i tak głupio, a ile bym miał palić za jednym razem dwa, trzy, to nie znaczy, że kiedyś nie próbowałem, ale wtedy chodziło o zakład, kto i ile wypali w krótkim czasie, paliliśmy wraz z moim kolegą Markiem pamiętam na rowie siedzieliśmy w ciepłej trawie słońce było wysoko, a my tak nisko na samym dnie rowu jak w okopach przyczajeni niczym partyzanci na wroga, czujni aby nie zostać pojmani i wyszarpani za uszy nawet przez przypadkowo przechodzący oddział wroga. Papieros za papierosem, jeden od drugiego przypalaliśmy z zamiłowaniem, były to albańskie lub jugosłowiańskie wynalazki nie pamiętam, ale smak czuje dobrze do dziś. Jeden po drugim i paczka po paczce wypaliliśmy trzy paczki, więcej się nie udało żołądek choć młody jeszcze nie styrany, napęczniał jak balon, krew krążyła jak pranie w dobrej marki pralce ustawionej na wirowanie i to samo działo się z głową.
- Nie damy rady - wyszeptał Marek ze zrezygnowaniem nie unosząc głowy.
-Nie damy rady – potwierdziłem- jutro dokończymy, schowaj resztę, wracamy do domu.
Szliśmy brzegiem rowu, później miedzą między polem buraków i kartofli wyszliśmy na ulicę. Marek już był przy furtce domu, ja jeszcze cztery domy z prawej, trzy z lewej albo odwrotnie, stanąłem przed werandą moich dziadków, musiałem źle wyglądać bo mój widok wzbudził w babci litość – Co jesteś taki blady? - spytała.
-Boli mnie głowa.
-Połóż się do łóżka zrobię herbaty.
Teraz spać tylko zasnąć szybko zasnąć. Marek, mój przyjaciel z ulicy i kolega ze szkoły ożenił się, dom wybudował i wyjechał za granice, jak robiło to wielu za pieniądzem i dobrobytem, tak żeby się lżej i łatwiej żyło, tak żeby wszystko do końca samego skończyć i tak ładnie żeby było. Nie tak jak u innych, ładniej się urządzić, jeszcze piękniej, dywany ręcznie tkane, toalety i sedesy na zamówienie specjalnie sprowadzone sypialnie, od ściany do ściany łoża miękkie wygodne, kuchnia gazowa i elektryczna, stoły okrągłe, wielkie, niebotyczne i krzeseł rzędy całe, przestronny salon z wygodnymi kanapami, telewizor wiele cali, kominek i nad kominkiem wielkie rogi jelenia albo może łeb dzika z otwartym ryjem wszystko to przewiązane czerwoną tasiemką, tak na wszelki wypadek, by nikt nie zauroczył, żeby nie pozazdrościł dobrobytu. Wyjechał Marek na obczyznę, listu nie napisał może zgubił mój adres. Dowiedziałem się którejś niedzieli, że tchu mu brakło, i że tam już zostanie, pytałem wtedy jak to możliwe - Tobie?! Ty przecież jak Ikar młody, a mądry jak ojciec jego i tak z przestworzy na chodnik? Dlaczego sam Bóg skrzydła Twoje złożył – nie wierze.
Skończyłem papierosa zgasiłem go w kryształowej popielnicy i już jesteśmy razem w tych czterech ścianach z oknem i parą drzwi. My teraz jesteśmy parą, która przybyła wypocząć od życia. Rozpakowaliśmy rzeczy kilka słów, tak dla podtrzymania kontaktu, nic znaczącego, nic ważnego. Tak by myśl była czysta. Wyszliśmy zmierzając nad brzeg morza do miejsca jeszcze kilka godzin nieosiągalnego, do tego celu tej weekendowej przyjemności, już kilkadziesiąt metrów za lekkim wzniesieniem wydmy ukazało nam się morze, ten wyczekiwany bezkres błękitu.
Grzmiące na nas, jak ojciec na syna, że czeka, że miało iść spać, a nas jeszcze nie ma i już chciało pogasić latarnie, pozamykać okiennice, zamknąć drzwi, tam za tym paskiem, co mi się jeszcze w aucie pod powiekami chował, widziałem teraz kulę ognia schodzącą lekko w wodę, a wokoło niej czerwona łuna z kłębami pary, za nią lub przed nią, w niej samej, smugi białych chmur rozstrzelone. Widok ten był tak przejmujący, że gdyby ktoś widział, to pierwszy raz, chciałby pobiec tam na ratunek, zgasić ten płomień, uratować ten widok. Gdyby ktoś wcześniej tego nie widział i nie wiedział o tym, zatraciłby się cały i już o niczym innym nie mógłby myśleć. Bo kiedy zdejmiesz buty i stopą nagą staniesz na ciepłym piasku,nad brzegiem, albo kiedy tak po lesie się chodzi i mech się depcze, patrząc przy tym wszystkim w górę w niebo, to wzrokiem można zahaczyć czubek sosny, można pomyśleć chodź nie radzę, że to szczyt góry która przed chwilą tu wyrosła i słońce się w niej ukryło, a wkoło słychać wiatr żałosne wołający, że ono na pewno tam zostanie, że będzie zawsze tylko tam świeciło w jednym miejscu, promień będzie palił jasny, można pomyśleć chodź nie radze, że pójdzie się jemu na ratunek, że się je oswobodzi, że będzie żyło tylko na ratunek, trzeba pośpieszyć, zostawić wszystko i biec boso po piasku z wiatrem i przeciw niemu, z bólem i na przekór niemu, prosto i łukiem z góry, i z dołu, bo gdyby było inaczej, to po cóż ono woła o pomoc.

niedziela, 1 września 2013

po horyzont


z Tobą chciałbym dzielić mój świat
z Tobą kłaść się a rankiem patrzeć jak jeszcze śpisz
chciałbym przeganiać delikatnym ruchem warg
ten zły sen z powiek Twych
z Tobą być tak bym chciał i smutek podzielić na dwa
wysuszyć swoim oddechem gorzką łzę
z Tobą chciałbym zdobyć świat a po nim raj
powiedz mi że jesteś tam
powiedz mi że to nie był sen
powiedz proszę że ja jestem dla Ciebie
i za rękę mocno mnie chwyć
nadszedł miłości czas i nie ważne jest już nic
dla mnie będziesz niebem ja ziemią dla Ciebie
a miłość jak horyzont połączy nasze dni

piątek, 30 sierpnia 2013

Boso brzegiem morza (1 z ...)


Jechaliśmy drogą wyboistą silnik auta odczuwał to chyba bardziej od nas, dyszał miarowo raz chrapnął jakby chciał oznajmić, że ma dość i czas na odpoczynek.
Jego użalania nie robiły na nas wrażenia, my dążymy do celu nad morze, nad ten bezkresny kawałek nieba w poziomie ułożony.
Jechaliśmy tak wymieniając spojrzenia i zdanie po zdaniu raz z ciekawością,
innym razem z zachwytem i nawet tak zalotnie.
-Wyobrażasz sobie jak jest ładnie teraz w maju nad morzem? cisza spokój – ciągnęła dalej 
- jeszcze nie ma gwaru jeszcze letnicy nie zjeżdżają, nie ma tych budek otwartych, nie ma tylu śmieci, tego gwaru, tego krzyku.
W jednej chwili, jak to mówiła zobaczyłem morze w jej oczach, jak otula ją fala, jak łaskocze piasek w stopy, widziałem wszystko w ciepłych kolorach, jej uśmiech, jej włosy wiatrem przeplatane, spokojne morze w niebieskich oczach i nie przeszkadzało mi łopotanie jej powiek, ani szum długich rzęs, nie przeszkadzał w tej chwili słodkiej. 
-Tak masz racje teraz jest spokój nad morzem, nie ma tłumów, nie ma dzieci, wesołego miasteczka nie ma, cisza, cisza, cisza
-Lubisz wesołe miasteczko? A karuzelę albo diabelski młyn lubisz?
Wtedy obraz zamazany z pamięci się wyłaniał, jak ciocia moja wsadzała mnie do takiej gondoli na diabelskim młynie jak siedziała przy mnie i jak wbijałem w jej tłuste ciało moje małe ręce, jak ją obejmowałem i głowę chowałem patrząc jednym okiem, a moja ciekawość wielka walczyła ze strachem pokonując go by zobaczyć coś na dole z wysokości,
by popatrzeć w dół i na wprost, jak to widzą ptaki, tak daleko co tam jest za tym paskiem gdzie się kończy ziemia, a zaczyna niebo, jak to musi być bardzo daleko, myślałem wtedy, gondola była ogromna jak statek zacumowany w porcie albo jak żaglowiec z obrazka w książce o podróżach dookoła świata, ten jednak uwięziony ogromnym łańcuchem do ogromnej stalowej belki kołysał się miarowo, ogromne było wszystko nawet kochana cioteczka wydawała się wielka jak ten okręt, jak cała gondola.
-Tak lubię wesołe miasteczka - przytaknąłem z uśmiechem - są kolorowe i z nazwy już swojej wesołe. 
-To prawda jak byłam małą dziewczynką, takie do miasta zjeżdżało na początku lata, można było kupić watę cukrową, ogromne lizaki, była też strzelnica, wiesz nawet kiedyś taki chłopak z naszego podwórka zestrzelił dla mnie ogromnego pluszowego misia.
Ogromnego jak moja gondola, jak żaglowiec patrząc w szybę jeszcze nie przytomnym wzrokiem od wcześniejszej myśli, która pod powiekami tańczyła swawolnie zobaczyłem zastrzelonego pluszowego misia - przerwała milczenie
-Już nie jest daleko, czuje morze.
Morze ten przystanek spokoju już nie daleko, ona go wyczuwa z odległości kilometrów, czuje morze, a jej niebieskie oczy jakby chciały potwierdzić odczucie, rozwarły się szeroko wbijając w drogę przed nami ręce zacisnęły się teraz bardziej na kierownicy jakby całe jej ciało chciało przyspieszyć ten moment, jakby chciało przegonić własny samochód.
-Widzisz je? 
-Nie, ale wiem, że tam jest, zawsze tam było – uśmiechnęła się -
Późne popołudnie, słońce zaczęło schodzić za korony drzew drogi, a jego blask czerwieni odbijał się w przydrożnych kałużach.
-Padało, ale już nie będzie, a wiesz dlaczego? Bo my tam będziemy.
Uśmiechnęła się znacząco, jakby chciała powiedzieć, że kupiła kawałek pogody,
że dostała ją tak gratis, taki mały dodatek do paliwa zamiast kawy, zamiast czekolady. Jej pewność w jednej chwili jak pchła przeskoczyła na mnie i zadowolony że, będzie tak jak powiedziała zrobiło mi się cieplej, poprawiłem się w siedzeniu i teraz już siedzę jak ktoś ważny pewny siebie i wszystkiego.
-Zobaczysz będzie super, ja to wiem. 
-Wierze ci, dobrze prowadzisz - jak na kobietę – dodałem z przekąsem.
-Mam długo prawo jazdy, miałam wtedy siedemnaście lat, jeździłam autem rodziców, to był fajny czas, całkiem inaczej jak teraz.
-Fajny czas – powtórzyłem jakbym chciał zapamiętać. Powiedziała to tak czule, fajny czas musiała mieć wspaniałe dzieciństwo z takim błyskiem w oku, z takim uśmiechem szerokim jak ta droga przed nami albo jak autostrada z czterema pasami.
-Wiesz byłam sama w domu, nie mam rodzeństwa, rodzice bardzo mnie kochali zresztą im ta miłość została do teraz, czasami przesadzają.
-Przesadzają?
-No tak traktują mnie ciągle jak małą dziewczynkę, nie rób tego nie rób tamtego, nie idź tam, ten facet nie jest odpowiedni dla Ciebie, tamten jest fajny i takie tam, wiesz o czym mówię?
-Ale to nic złego że cię kochają i martwią się o Ciebie 
-No nic złego ale mam dość traktowania mnie jak dzieciaka który nie wie czego chce i popełnia ciągle błędy i jeszcze musi się ze wszystkiego tłumaczyć, nie chce być prowadzona za rączkę ciągle.
-A ty wiesz?
-Co wiem?
-Czego chcesz? 
-No tak przecież widzisz że jestem dorosłą kobietą już dawno dojrzałam, wiem dobrze czego pragnę i co chce od życia i czego oczekuje.
Powiedziała to tak stanowczo, że twarz nabrała całkiem innego wyrazu,
przechyliła głowę w lewą stronę, jej ręce bardziej jeszcze zaczęły ściskać kierownice co wcześniej wydawało mi się nie możliwe, wyprostowała się jakby chciała zrzucić ciężar z pleców, z całej siebie na podłogę, tak jakby chciała otrzepać się z myśli, teraz patrzyła tępo przed siebie, poprawiła włosy założyła słoneczne okulary, choć słońce było już nisko coraz niżej.
-A ty ? Czego tak naprawdę pragniesz, czego oczekujesz od życia? 
-Chce dojechać nad morze. 
Moja odpowiedź musiała ją rozbawić, bo twarz na powrót rozpromieniła się i usta uchyliły się w uśmiechu, nie kobiety ale dziewczynki wręczającej kwiaty na szkolnej akademii.
-Niedługo będziemy, nie martw się dojedziemy...

wtorek, 27 sierpnia 2013

Kaplica


świece już przygasają w kaplicy
kosa kuzynka szyi
stoi zawstydzona w rogu pustej sali
a sznur
brat jej zwisa posłusznie pionowo

zaskoczone światłem cienie
rzucają się martwe na ścianę
krusząc tynk blady ze strachu

w popłochu odchodzą na kolanach
ci co jeszcze chwilę temu stali wyprostowani

Na ojca


On szył jak chciał nitkę trzymał niedbale
rozsypał przy tym guziki po całej podłodze
wcale się nie trudził by zdjąć miarę

latem na podwórzu grałem w piłkę
coś do mnie krzyczał z daleka machał rękami
głowę odwracał kilka razy
nic nie zrozumiałem

rano nie przebudził mnie warkot maszyny
powietrze było wolne od nikotyny

kilka kwiatów martwych stało w wazonie
na wyprężonych plecach czarnego stołu
i stercząca fotografia z betonowej ściany
odbijała się w lustrze pustej szafy

a kropla ta co jeszcze była w kranie
teraz jak igła wbita w palec
runęła z całą siłą
raniąc

środa, 21 sierpnia 2013

Wiara


ty jedna umiałaś
powiesić mój smutek
na haku radości
ty jedna moją męskość
poskromić potrafiłaś
batem
ty jedna grać w pokera
chciałaś
o wszystko
teraz przeprowadzasz
śmierć moją
niewidomą
przez ulice ruchliwego miasta