Ile
to razy wchodziłem do pokoju po dachu tak cicho by nie budzić
sąsiadów
a
dachówki nieme panny zdziwione patrzyły na mnie oczami jakże
czerwonymi
po
deszczu były cierpliwe twarde były one
w
pokoju łóżko u jego boku krzesło z paczką papierosów i
popielniczką na jego purpurowych plecach wszystko ułożone w
prostokąt
dywan
brązowy w jasne plamy i ściany były brązowe a na jednej z nich na
wprost
tak
na samym środku prostego kąta zawisła matka w białej szacie
już
zasnąć chciałem jeszcze tylko jeden papieros jeszcze jedna myśl i
sen puka do mnie wrota mu otwieram szeroko bo dobija się strasznie
nic
mi się nie śni bo po co kiedy dniem staje się każdy sen
słońce
wpadło mi na parapet i zerwało powieki odsłaniając oczy tęskne
jeszcze do nocy wstałem widząc swoje odbicie w zaspanej szybie
patrzyłem na siebie jak patrzy się na kogoś kogo dawno się nie
widziało za kim się tęskniło a jak już się zobaczyło to się
tak znienawidziło że strach na samą myśl że się to wstało i
widzi
czas
spadł z zegara i wrzasnął że trzeba zająć miejsce
tak
aby nic nie przegapić oczy szeroko otwierać
żeby
nie wypaść z wprawy bo jutro trzeba zrobić to jeszcze raz
umywalka
stojąca na zdrętwiałej nodze już ciężkim głosem
spadającej
wody pluje mi prosto w twarz
sople
wbija w kark i spływa mi zimą po plecach
a
ta żyletka wariatka z białej koperty już kły srebrzyste szczerzy
czując
moją krew i lustro wiszące na niemej ścianie błyszczy teraz
radośnie że przez chwilę żyje kilka schodów w dół po nich
korytarz
i
już mnie powietrze łapie za gardło płuca chce zerwać
już
czuje jak mnie za rękaw zaczepiło i rwie szare co się zowie
życie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz