Translate

piątek, 30 sierpnia 2013

Boso brzegiem morza (1 z ...)


Jechaliśmy drogą wyboistą silnik auta odczuwał to chyba bardziej od nas, dyszał miarowo raz chrapnął jakby chciał oznajmić, że ma dość i czas na odpoczynek.
Jego użalania nie robiły na nas wrażenia, my dążymy do celu nad morze, nad ten bezkresny kawałek nieba w poziomie ułożony.
Jechaliśmy tak wymieniając spojrzenia i zdanie po zdaniu raz z ciekawością,
innym razem z zachwytem i nawet tak zalotnie.
-Wyobrażasz sobie jak jest ładnie teraz w maju nad morzem? cisza spokój – ciągnęła dalej 
- jeszcze nie ma gwaru jeszcze letnicy nie zjeżdżają, nie ma tych budek otwartych, nie ma tylu śmieci, tego gwaru, tego krzyku.
W jednej chwili, jak to mówiła zobaczyłem morze w jej oczach, jak otula ją fala, jak łaskocze piasek w stopy, widziałem wszystko w ciepłych kolorach, jej uśmiech, jej włosy wiatrem przeplatane, spokojne morze w niebieskich oczach i nie przeszkadzało mi łopotanie jej powiek, ani szum długich rzęs, nie przeszkadzał w tej chwili słodkiej. 
-Tak masz racje teraz jest spokój nad morzem, nie ma tłumów, nie ma dzieci, wesołego miasteczka nie ma, cisza, cisza, cisza
-Lubisz wesołe miasteczko? A karuzelę albo diabelski młyn lubisz?
Wtedy obraz zamazany z pamięci się wyłaniał, jak ciocia moja wsadzała mnie do takiej gondoli na diabelskim młynie jak siedziała przy mnie i jak wbijałem w jej tłuste ciało moje małe ręce, jak ją obejmowałem i głowę chowałem patrząc jednym okiem, a moja ciekawość wielka walczyła ze strachem pokonując go by zobaczyć coś na dole z wysokości,
by popatrzeć w dół i na wprost, jak to widzą ptaki, tak daleko co tam jest za tym paskiem gdzie się kończy ziemia, a zaczyna niebo, jak to musi być bardzo daleko, myślałem wtedy, gondola była ogromna jak statek zacumowany w porcie albo jak żaglowiec z obrazka w książce o podróżach dookoła świata, ten jednak uwięziony ogromnym łańcuchem do ogromnej stalowej belki kołysał się miarowo, ogromne było wszystko nawet kochana cioteczka wydawała się wielka jak ten okręt, jak cała gondola.
-Tak lubię wesołe miasteczka - przytaknąłem z uśmiechem - są kolorowe i z nazwy już swojej wesołe. 
-To prawda jak byłam małą dziewczynką, takie do miasta zjeżdżało na początku lata, można było kupić watę cukrową, ogromne lizaki, była też strzelnica, wiesz nawet kiedyś taki chłopak z naszego podwórka zestrzelił dla mnie ogromnego pluszowego misia.
Ogromnego jak moja gondola, jak żaglowiec patrząc w szybę jeszcze nie przytomnym wzrokiem od wcześniejszej myśli, która pod powiekami tańczyła swawolnie zobaczyłem zastrzelonego pluszowego misia - przerwała milczenie
-Już nie jest daleko, czuje morze.
Morze ten przystanek spokoju już nie daleko, ona go wyczuwa z odległości kilometrów, czuje morze, a jej niebieskie oczy jakby chciały potwierdzić odczucie, rozwarły się szeroko wbijając w drogę przed nami ręce zacisnęły się teraz bardziej na kierownicy jakby całe jej ciało chciało przyspieszyć ten moment, jakby chciało przegonić własny samochód.
-Widzisz je? 
-Nie, ale wiem, że tam jest, zawsze tam było – uśmiechnęła się -
Późne popołudnie, słońce zaczęło schodzić za korony drzew drogi, a jego blask czerwieni odbijał się w przydrożnych kałużach.
-Padało, ale już nie będzie, a wiesz dlaczego? Bo my tam będziemy.
Uśmiechnęła się znacząco, jakby chciała powiedzieć, że kupiła kawałek pogody,
że dostała ją tak gratis, taki mały dodatek do paliwa zamiast kawy, zamiast czekolady. Jej pewność w jednej chwili jak pchła przeskoczyła na mnie i zadowolony że, będzie tak jak powiedziała zrobiło mi się cieplej, poprawiłem się w siedzeniu i teraz już siedzę jak ktoś ważny pewny siebie i wszystkiego.
-Zobaczysz będzie super, ja to wiem. 
-Wierze ci, dobrze prowadzisz - jak na kobietę – dodałem z przekąsem.
-Mam długo prawo jazdy, miałam wtedy siedemnaście lat, jeździłam autem rodziców, to był fajny czas, całkiem inaczej jak teraz.
-Fajny czas – powtórzyłem jakbym chciał zapamiętać. Powiedziała to tak czule, fajny czas musiała mieć wspaniałe dzieciństwo z takim błyskiem w oku, z takim uśmiechem szerokim jak ta droga przed nami albo jak autostrada z czterema pasami.
-Wiesz byłam sama w domu, nie mam rodzeństwa, rodzice bardzo mnie kochali zresztą im ta miłość została do teraz, czasami przesadzają.
-Przesadzają?
-No tak traktują mnie ciągle jak małą dziewczynkę, nie rób tego nie rób tamtego, nie idź tam, ten facet nie jest odpowiedni dla Ciebie, tamten jest fajny i takie tam, wiesz o czym mówię?
-Ale to nic złego że cię kochają i martwią się o Ciebie 
-No nic złego ale mam dość traktowania mnie jak dzieciaka który nie wie czego chce i popełnia ciągle błędy i jeszcze musi się ze wszystkiego tłumaczyć, nie chce być prowadzona za rączkę ciągle.
-A ty wiesz?
-Co wiem?
-Czego chcesz? 
-No tak przecież widzisz że jestem dorosłą kobietą już dawno dojrzałam, wiem dobrze czego pragnę i co chce od życia i czego oczekuje.
Powiedziała to tak stanowczo, że twarz nabrała całkiem innego wyrazu,
przechyliła głowę w lewą stronę, jej ręce bardziej jeszcze zaczęły ściskać kierownice co wcześniej wydawało mi się nie możliwe, wyprostowała się jakby chciała zrzucić ciężar z pleców, z całej siebie na podłogę, tak jakby chciała otrzepać się z myśli, teraz patrzyła tępo przed siebie, poprawiła włosy założyła słoneczne okulary, choć słońce było już nisko coraz niżej.
-A ty ? Czego tak naprawdę pragniesz, czego oczekujesz od życia? 
-Chce dojechać nad morze. 
Moja odpowiedź musiała ją rozbawić, bo twarz na powrót rozpromieniła się i usta uchyliły się w uśmiechu, nie kobiety ale dziewczynki wręczającej kwiaty na szkolnej akademii.
-Niedługo będziemy, nie martw się dojedziemy...

wtorek, 27 sierpnia 2013

Kaplica


świece już przygasają w kaplicy
kosa kuzynka szyi
stoi zawstydzona w rogu pustej sali
a sznur
brat jej zwisa posłusznie pionowo

zaskoczone światłem cienie
rzucają się martwe na ścianę
krusząc tynk blady ze strachu

w popłochu odchodzą na kolanach
ci co jeszcze chwilę temu stali wyprostowani

Na ojca


On szył jak chciał nitkę trzymał niedbale
rozsypał przy tym guziki po całej podłodze
wcale się nie trudził by zdjąć miarę

latem na podwórzu grałem w piłkę
coś do mnie krzyczał z daleka machał rękami
głowę odwracał kilka razy
nic nie zrozumiałem

rano nie przebudził mnie warkot maszyny
powietrze było wolne od nikotyny

kilka kwiatów martwych stało w wazonie
na wyprężonych plecach czarnego stołu
i stercząca fotografia z betonowej ściany
odbijała się w lustrze pustej szafy

a kropla ta co jeszcze była w kranie
teraz jak igła wbita w palec
runęła z całą siłą
raniąc

środa, 21 sierpnia 2013

Wiara


ty jedna umiałaś
powiesić mój smutek
na haku radości
ty jedna moją męskość
poskromić potrafiłaś
batem
ty jedna grać w pokera
chciałaś
o wszystko
teraz przeprowadzasz
śmierć moją
niewidomą
przez ulice ruchliwego miasta

sobota, 17 sierpnia 2013

jeden dzień taki


chce żebyś wiedziała, że jest dzień w którym piękne jest nawet
słowo wypowiedziane w złości
w takim dniu jaśniej świeci słońce w powietrzu czuć zapach mięty
bawią się wokół uśmiechnięte dzieci i Ty chcesz być w tym dniu z pod prawa wyjętą stać się dzieckiem na jedną chwilę
masz chęć uciec gdzieś w nieznane zostawić to wszystko zacząć od nowa
położyć się na łące na samym szczycie stogu siana i bez żadnych konsekwencji patrzeć w niebo w tą nad nami przestrzeń
chcesz dalej oby jak najdalej z tego mieszkania z tego bloku z miasta tego z kraju tego i z tej nawet ziemi
oby jak najdalej tam gdzie oczy poniosą między gwiazdy i planety
rozplątać warkocz kometą zadeptać drogę mleczną gołymi stopami zasypać czarną dziurę i istnieć wiecznie
w domu na samym skraju nieba zamieszkać wraz z miłością wiarą i nadzieją
tuląc dłoń moją w swojej a ja w to wierzę że to możliwe że to się wydarzy
że stworzona jesteś dla mnie ja dla Ciebie tak jak stworzony jest świat i stworzone jest niebo ta przestrzeń dla nas nad nami

czwartek, 8 sierpnia 2013

Rozstanie


po rozstaniu po takim
więcej przychodzi niż było
cyfr dziewięć za które kat głowę ścina
i krew gęsta jeszcze słodka po pniu spływa

po takim więcej przychodzi niż było
ran ciętych posypanych solą
a strupy czas zrywa żeby bolało mocniej

po takim rozstaniu więcej zostaje
więcej przychodzi niż znika
żeby o bólu nie zapomnieć
i z ręki nie wypuścić telefonu

Słowa


słowa moje jak pęki rzodkiewek
powiązane w pęczki
leżą na drewnianej ladzie
przez dzień słoneczny
suche są teraz jak piasek pustyni
szerokie jak ona sama
rzodkiewki drętwe pomarszczone
jedna na drugiej
martwe pole rzodkiewek
jak martwa jest pustynia przede mną


Na stole


jak ona szuka swojego losu na środkowej części stołu
między ciągnącym się jak czas makaronem
między wazą z rosołem a łyżką
jaka ona czujna lecz nie płocha
oswojona taka spokojna mucha

widziana była wczoraj na krowim gównie
dziś na dwóch nogach stoi dumnie
wie że nie zginie durnie
nie może być gorzej mucha żyje
z nieodpartą chęcią wykąpania się w rosole