Translate

wtorek, 9 kwietnia 2013

Mucha




Obudził mnie blask lamp za oknem jak mieczem ostrym ciął moją opartą o firanę głowę, dobrze, że mnie to ze snu wyrwało jak strup z gojącej się rany, przeciągnąłem się otwierając przy tym gębę szeroko i jeszcze szerzej oczy przedział był pusty został tylko zapach ludzi, unosił się jak wisielec na pętli tam w lesie gdzie nikt go nie znalazł w porę, a kruki mu oczy wydziobały,  która może być godzina? Pomyślałem - tak mocno te lampy świecą jak będzie późno albo wcześnie czy coś to światło zmieni, że tu siedzę czy ma taką moc żeby przemienić wszystko, przedział w karocę albo przeniesie w inny wymiar czas inny, wczesny, średni, późny, kiedy tu siedzę z wybałuszonymi oczami przyklejony do szyby z potarganą głową w brązowej kurtce i w tureckim bazarowym swetrze, co to ma zmienić, zatrzymał się na drugim peronie przy czwartym torze, wychodząc z przedziału odwróciłem głowię tak jakbym czegoś zapomniał i sprawdzał czy nic nie zostawiłem, jak już dotarła myśl, że nic przecież z sobą , nic nie miałem, żadnego bagażu, walizki, torby, plecaka ani drobnej saszetki, jednym gwałtownym ruchem zatrzasnąłem drzwi przedziału stanąłem na pustym peronie i czekałem jak on ruszy dalej,wiedziałem że zostawiłem w nim to, co inni ludzie przede mną, a jednak patrzyłem już wydawało mi się że jestem sam w tym oknie do światów, że stoję na szybie kiedy ze schodów wyłoniły się dwie sylwetki jedna niska, a druga o całą głowę wyższa zapatrzony przed siebie szedłem naprzeciw, w jednej chwili sylwetki zaczęły się zbliżać szybciej jakby rozradowane spotkaniem jakby chciały powitać dawno nie widzianą osobę, przytulić, pocałować
-Masz dokumenty jakieś? - przerwało się milczenie
-Co tu robisz w nocy?
-Nazwisko! pytam o nazwisko
wyciągnąłem z kieszeni kurtki pogniecioną legitymację szkolną wtedy wiedziałem, że legitymacje są po to aby je pognieść, aby nie były czyste jak biała kartka papieru, aby były pomazane
-Nie wyraźne to zdjęcie, co ty z nią robiłeś?
co robiłem, wiele rzeczy, wiele ona ze mną rzeczy robiła, ile widziała ukryta jak szpicel zamaskowana w kieszeni ,raz kurtki innym razem spodni była nad morzem i w górach, w lesie, nad jeziorem, na słońcu i w deszczu, i na śniegu, i nawet w samej czystej wodzie
-Na tym zdjęciu to ja, na pewno
-Co tu robisz pytam!
-Przyjechałem pociągiem o tym – wskazałem palcem widoczne jeszcze dwa czerwone światła wagonu zbiegające się razem
-Nie pytam czym , tylko po co i odpowiadaj gówniarzu bo zaraz pogadam z Tobą inaczej
-Tak, tak porozmawiamy inaczej!- powtórzył ten niższy głośniej
tak bym usłyszał i dobrze zapamiętał inaczej, pomyślałem i już widziałem siebie w klubokawiarni, już widziałem stolik nakryty czerwonym aksamitem, widziałem chińską wazę i filiżanek całą zastawę, piękny kilim na ścianie obok młodzieżową gazetkę, a na niej zdjęcia z czynu i zobaczyłem panią bufetową i kelnerek szpaler już się widziałem jak z nimi wchodzę, jak one się kłaniają, jak umizgują, jak śmieją się do nas rozkosznie, już widziałem jak siadam do stołu, a oni ze mną po przeciwnej stronie przywołują jednym ruchem ręki obsługę, zamawiają ogromne lody takie w pucharach litrowych nie, nie litrowych, dwulitrowych i po nich trzy ciastka takie z kremem i po tym wszystkim zapach palonej kawy, czułem jak usta w niej moczę jak się teraz wraz z nimi śmieję z jakiegoś głupawego zdania, z jakiejś nieistotnej rzeczy
 -No nie ja mu zaraz przypierdolę! Mów!
-Ja po prostu w przedziale zasnąłem
-Patrz gówniarz zasnął – rozległ się śmiech po całym peronie
tak stałem, a oni śmiali się i jeden przez drugiego powtarzali
-Patrz kurwa zasnął, zasnął
-No to się teraz obudziłeś! Gówniarzu!
-Zabieraj tą szmatę i do poczekalni biegiem żebym cię tu nie widział
-Tak biegiem! – krzyknął ten niższy
nie wiedzieć dlaczego ruszyłem ociężale jakbym miał w kieszeniach cegłę, jakbym na grzbiecie dźwigał worek kamieni jeszcze kilka schodów i będę, stanę w poczekalni, będę czekał na swoją kolej na swój czas teraz już nie jestem sam, na ławkach rozłożone ciała, młode, stare, dziewczęce ,kobiece, dziecięce każde w innej pozie jedne skulone, drugie wygięte w pałąk, inne brzuchate i wychudłe z grymasem na twarzy i bez wyrazu z otwartymi ustami i z przygryzionymi wargami, cisza taka tu cisza, słychać jak zbłąkana mucha uderza w szybę, pomyślałem jaka musi być głupia, że tak walczy, dlaczego nie usiądzie, skrzydeł nie złoży, dlaczego nie naje się do syta, nie wypije po wszystkim, dlaczego palców nie obliże, jaka ona musi być głupia tak się miota, tak skowyczy, jakby chciała szybę wybić ,jakby chciała wszystkim oznajmić że żyje, że jest tu, a wy patrzcie nie zginę
-Zapalimy – usłyszałem głos zza pleców dźwięczny, głos młody kiedy się odwróciłem zobaczyłem siwe włosy twarz tej osoby przypominała mi kogoś z daleka, z obcego nawet kraju, nawet z obcego kontynentu, kogoś kogo już gdzieś raz, a może dwa widziałem, a może tylko mi się to zjawiło jak przewidzenie, jak jakieś widziadło w myśli teraz płochej, jak stado jeleni na pięknej zielonej polanie, po chwili już myśl przyzwyczaiłem do tego obrazu, tak widziałem na pewno wiele razy
-Zapalimy – potwierdziłem – jegomość ten był ubrany bardzo na ów czas wykwintnie tak stylowo, miał czarny płaszcz, czerwony długi szal oplatał mu cienką szyję i kapelusz leżał przy jego nogach, też był czarny i walizka przed nim stała czarna o dziwo z żółtymi klamrami, a one jakby chciały zaprzeczyć tej okalającej je czerni jakby chciały uciec, podał mi papierosa i gdy tylko uchwyciłem go wargami przypalił
-Widzę młody człowieku – wpadły mi te pierwsze słowa do uszu jak jakaś wspaniała muzyka tak spokojna, tak kojąca i już się nie mogłem doczekać następnego wyrazu następnego zdania
-że tak z zainteresowaniem patrzysz w okno – ciągnął dalej
-Co tam zobaczyłeś? - chciałem by mówił
-Nic proszę pana zupełnie nic, tak patrzyłem przed siebie
tak się w tym kłamstwie zacząłem upewniać, że już muchę przestałem widzieć, a może jej już tam nie było
-Mam na imię Witold, a Ty – wyciągnął do mnie rękę,
wyciąga do mnie rękę człowiek, szybko dostałem olśnienia, wyciąga rękę jak na zgodę i przy tym się jeszcze uśmiecha, podałem swoją mówiąc
-Janek
-Ładne masz imię synu
nazwał mnie synem, synem jak to zabrzmiało tak miło mi się zrobiło, tak mi się błogo zrobiło, poczułem na twarzy gorąc i serce szybciej zabiło, powiedział synu, nie mogłem się przesłyszeć siedzę tu obok niego, cedziłem ten wyraz litera po literze, nikt nie powiedział do mnie synu, teraz to sobie przypomniałem, nigdy nie słyszałem takiego słowa, wtedy chciałem aby powtórzył jeszcze raz i jeszcze raz abym się tym wyrazem napasł, żeby ten wyraz wypełnił mnie całego, żeby był w każdej tkance, żebym czuł go wszędzie, żeby nigdzie nie odchodził, żeby tak był przykuty do mnie jak skazaniec na galerze do wiosła, żebym tym się wypełniał i tym wyrazem jak maczetą w dżungli dzikiej drogę torował
-Przyjechałeś w odwiedziny ? Masz tu rodzinę?
-Nie mam proszę Pana rodziny i nikt mnie tu nie zaprosił
-A ja widzisz przyjechałem do córki mieszka tu, wyszła za mąż i dom wraz z mężem zbudowali, mają dwoje dzieci - wyjął portfel, a z niego dwie fotografie
-Widzisz, to jest moja córka z mężem, a tu na tym drugim widzisz Agatka i Szymon, on ma 10, a ona 5 małe te dzieci, ale jakie mądre mówię ci, jakie one są mądre, jak się pilnie uczą, Agatka miała trzy latka jak już zaczęła płynnie czytać Trylogię
-To dobrze 
-Tak, dobrze je wychowują, tak jak ja dobrze wychowałem swoje córki, ale nie było zawsze pięknie, był czas że musiała wychowywać je tylko moja żona, kilka lat nam uciekło, kiedy mnie nie było
-Był Pan za granicą ?
-Tak synu za granicą – uśmiechnął się, a może to był tylko grymas twarzy
-Za tą granicą synu zachorowałem, ale widzisz miałem to szczęście, wróciłem i teraz już mam wnuki
-Dokąd Pan jedzie?
-Do Warszawy, wiesz za granicę synu, uśmiechnął się i powtórzył - za granicę,
w tej samej chwili ta mucha co ją jeszcze wiara nie opuściła, że wybije skrzydłem zimną tafle szkła, spadła na parapet i stojąc na wygiętych łapach machała skrzydłami, a w powietrzu słuchać było ich szum, wolność, wolność, wolność tak mogło być, mogło tak być, przecież mogło tak być.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz