Translate

wtorek, 9 kwietnia 2013

Torem



Już jestem podróż nie była długa, kilka polnych krajobrazów we mgle przeciągało się sennie za szybą przedziału. Spojrzałem na te siedzące przede mną senne twarze i na niektórych można było zobaczyć wczorajszy nie zakończony dzień, czekam na początek peronu. Na korytarzu spływającym śliną tych co przede mną zaszczycili swoja obecnością wagon, wylałem się wraz z innymi na peron, słońce było ostro, nisko, że aż bolało. Wraz z tym tłumem ciał spieszących się i mijających jedno drugie tak, by się tylko nie dotknąć, nie musnąć. Śmiesznie to wyglądało, tak uważnie mijające się ciała, żeby tylko się nie spotkał wzrok ze wzrokiem, twarz z twarzą, myśl z myślą, by się nie dotknęły tak ze strachu lub nieśmiałości. Wytoczyłem się z tą zaspaną masą na schody i dotarłem nimi przez drzwi szklane do holu dworca i tu uderzył mnie zapach, choć do tej pory zapach kojarzył mi się 
z kwiatami mojej babci i jej wspaniałym ogrodem, z tymi liliami i piwoniami, stokrotkami, tulipanami gęsto sterczącymi z rabat.Taki obraz miałem zapachu, taki obraz miałem kwiatów ciętych w wazonie. Kobieta może, dama z szarym małym psem na rękach, z jegomościem 
w kapeluszu powiedziała szeptem ze skwaszoną miną:
- chodź szybciej Stachu, bo tu brzydko pachnie.
Pomyślałem, jak brzydko może pachnąć, jak pachnie to chyba ładnie, a tu po prostu śmierdzi jak nigdzie na świecie i ten smród pamięta chyba każdy, kto dworzec odwiedził. Jest on nie porównywalny do smrodów znanych, można nazwać go specyficznym lub tradycyjnym bez nadużycia wyrazu, jak miejsce, w którym się tak zagnieździł. Dworzec nie był ładny, nie ładne ławki, kasy i filary. Teraz już wszyscy jakby poczuli to samo, biegną do wyjścia i jak mrówki kiedy dzieciak wkłada kij w mrowisko rozlewają się we wszystkich kierunkach. Jedni do autobusu, inni do tramwaju, a jeszcze inni wsiadają do taksówki, to ci spóźnieni dla których czas jest wielki. Usiadłem w czerwonych spodniach na czerwonej ławce i musiałem dziwnie wyglądać, bo nikt nie usiadł koło mnie, może taki dziwny byłem, może straszny byłem. Czekałem koło tych szyn na tramwaj też czerwony, jak ta ławka jak te moje spodnie i te myśli moje. Usiadłem na miejscu za motorniczym, tyłem do kierunku jazdy, może mi się nie dobrze zrobi, pomyślałem wtedy. Patrzyłem przed siebie, jeden przystanek wszyscy siedzą, drugi wsiada kobieta i dwie kury dźwiga w rękach z nastroszonymi łbami, jegomość z teczką i drugi w długim płaszczu , chłopiec z lalką, dziewczynka z plastikowym pistoletem i pani w słomianym kapeluszu, babcia schludnie ubrana w chustce na głowie 
w ogromne malwy, uczesana w kok dziewczyna może licealistka, dwóch facetów 
w drelichowych kombinezonach. Nastąpiło wielkie gadanie, jeden do drugiego, tak się słowa lały potokiem, że mnie dosięgły.
przepraszam czy to miejsce jest wolne?
Skinąłem głową w dół i w górę znacząco nie otwierając ust, w geście zrozumianym dla wszystkich pod tą szerokością geograficzną. Rozsiadł się przy mnie gość z opuchlizną piwną, tak mocno jakby chciał zostać tu na stałe. Kiedy już myślałem, że przyparty silnie do ławki nie odnajdę oddechu, który jeszcze chwilę temu był wolny, zobaczyłem dziewczynę. Ta dziewczyna, na której widok moje myśli z czerwonych stały się w jednej chwili białe. Białe jak włosy jej do ramion, i takie jak jej ręce smukłe trzymające tą ławki wyślizganą poręcz, oczy jej z turkusu wypełnionego węglem, zapatrzone przed siebie, w szybę na świat, na miasto, na ulice. Co ona może widzieć ciekawego za tą brudną szybą tramwaju? Spojrzałem, domy, bloki, szare ulice, ludzie w szarych płaszczach i dzieci w mundurkach szarych, za nimi rodzice szarzy, wszyscy w jednym kierunku. Chyba poczuła, że wzrok mój oplata ją jak powój oplata dorodną brzozę, chcąc wyssać z niej wszystkie soki, całe jej życie wyssać w jednej chwili, połączyć się z nią i zostać na zawsze, zgnić w czeluściach ziemi wraz z nią, bezwarunkowo. Wyprostowała się, spojrzała na mnie wzrokiem, jak patrzy się na wystawy sklepowe z używaną odzieżą. W tym spojrzeniu sekundowym, w tej setnej sekundzie spojrzenia widziałem w jej oczach siebie. Jaka ona jest piękna w tych oczach 
w tej postaci całej, pomyślałem. Już myśl podążała ścieżką tylko jedną, ta myśl swobodna tak mnie opętała i już widziałem się w jej ramionach, widziałem jak mnie jej ręce oplatają, jak jej usta się do moich zbliżają, jak jej głowa przechyla się ku mojej i te same usta co przed chwilą były na moich szepczą - jestem, jestem, patrz na mnie będę z tobą zawsze – chcesz? Będę Twoja. Zdrętwiałem na tej ławce z drewna, z łokciem piwosza w swoim boku. Kolejny przystanek i jeszcze jeden, może ustąpię komuś miejsca, będę bliżej niej podniosę się, wszyscy siedzą - cholera! Nikt nie stoi, tylko ona. Stało się, przystanek, choć mógłbym tak jechać nawet za morze, gdyby tylko ktoś mi tory położył, za góry za pustynie, gdyby tylko ktoś tory ułożył. Stanąłem na twardym gruncie, tak stałem wpatrzony w te brudne szyby, a on ruszy,ł a z nim ona. Patrzyła na mnie na pewno, uśmiechnęła się. Dlaczego nie wcześniej, pomyślałem dlaczego ten uśmiech nie spadł na mnie chwile temu. Musiałem mieć głupią minę przy tym patrzeniu. Uśmiech jej był taki wymowny, chciała powiedzieć zapewne widzisz, ja tu, ty tam zostajesz na tym przystanku i stoisz tak z otwartą gębą i tylko myślisz, że mógłbyś, że chciałbyś, patrząc na mnie zdobyć niczym wygłodniałe zwierzę swoją ofiarę dopaść, ale ja jestem po za Twoim zasięgiem zapomnij, jesteś głupi, głupi. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz