Translate

sobota, 12 października 2013

Skorupiak


Poznałem człowieka miał takie śmieszne nazwisko Skorupiak, jednak on śmieszny nie był, w owym czasie po siedmioletnim wyroku i pracy ciężkiej w kamieniołomach. Poszedł do paki jak stwierdził za „niewinność”, jednak rzeczywistość była inna. Sąd skazał go za pobicie człowieka w nadmorskim miasteczku w sierpniową noc. Prokurator zażądał 15 lat, ale skazany został
na siedem przez to, że jak to mówił papuga był dobry i się nie poddał, nie podkulił ogona pod siebie i powalczył z prokuratorem. Pobity człowiek okazało się, był prokuratorem z południowej polski, który przyjechał z rodziną odpocząć do nadmorskiego kurortu. Skorupiakowi w tym czasie zabrakło funduszy na kieliszek chleba, no i wyszedł jak myśliwy pod osłoną nocy z gołymi pięściami na polowanie, jak to stwierdził „poszedłem na dzika”. Tyle tylko, że zwierz okazał się bardzo niebezpieczną bestią i on myśliwy bez strzelby i winy musiał przesiedzieć długich siedem lat w pace, a zwierzyna odpoczywała trzy miesiące w łóżku szpitalnym. Poznałem Skorupiaka przez kolegę, który mieszkał piętro wyżej, a z którym często grywałem w pokera, zaszliśmy tam kiedyś wieczorem na partyjkę, oj wtedy to się grało, kieszeń drobnych nie mieściła, a przy tym morze piwa się wypijało, całymi kankami bo takie naczynie było używane do przynoszenia piwa z pobliskiej knajpy. Skorupiak mieszkał z ojcem, starszym jegomościem, tyle tylko, że nie na tyle starym co by nie mógł kieliszka unieść, a że rozsmakowany w gorzale, często do niego zaglądał. Upijał się nieziemsko i miał taka przypadłość, że jak tylko rozsmakował się choć trochę, zaczynał śpiewać pieśni patriotyczne i żeby były to pieśni słuszne tylko i pochwalne ustroju, i systemu w nim panującego, gdyby były to laurki dla władzy gminnej, lub hymn wysławiający naczelnika urzędu
i jego osiągnięć, to zapewne co roku w dniach 1 maja i 22 lipca nie nocowałby na posterunku milicji obywatelskiej i zapewne każdego następnego dnia rano nie musiałby zacząć swojego tańca z szablami. Wszyscy go znali wiedzieli, że z gen. Andersem poszedł, a sam wrócił i że, w dniach owych mógłby zepsuć gminny pochód ludzi pracy, a innym razem, mógłby czyn społeczny kiedy
to kobiety z wielkim zapałem przed urzędem gminnym sadziły na rabacie czerwone bratki, a gdyby on wtedy zaśpiewał Czerwone Maki...
W mieszkaniu Skorupiaka nie wiedzieć dlaczego, przesiadywaliśmy w kuchni, choć posiadał dwa pokoje może dlatego, że tam było zawsze ciepło i weselej. Duże okno wychodzące na ogródki działkowców, piec, stół, trzy krzesła i szafka pod szerokim parapetem.    
-Napijesz się czaju?
-Czaju?
-Nie piłeś czaju nigdy?
Nalał do czajnika wody, kubek blaszany postawił przede mną na stole,
wyjął z szafki paczkę herbaty.
-To jest czaj najlepszy, Asam.
Wysypał z pudełka zapałki i nasypał do niego herbatę ugniatając ją przy tym palcem, przesypał ją do kubka, zrobił tak jeszcze raz.
-Dwie szufladki wystarczą, młody jesteś – uśmiechnął się podając mi papierosa.
-Zapalimy?
-Zapalimy – potwierdziłem z zadowoleniem, papierosy były ciężkim do zdobycia towarem dla małolata i nie dlatego, że obowiązywała jakaś tam ustawa, były
na kartki, a takie dostawała osoba pełnoletnia, na papierosy i gorzałę. Bo ten artykuł był pierwszej potrzeby. Dym szybko rozlazł się po całej kuchni, pomieszał się z mocnym aromatem czaju Asam. Siedzieliśmy tak popijając czaj, paląc papierosa i patrząc przed siebie zupełnie na nic, ciszę przerywał raz po raz trzask palącego się drzewa pod kuchnią, jakby szybciej i głośniej dawało się słyszeć dudnienie pod fajerkami, które leżały bezwładnie jakby zazdrościły tańczącym płomieniom czerwieniąc się ze złości, a może ze wstydu, że one takie ciężkie i tylko leżeć potrafią w poziomie i patrzeć na zabawę ognia. Spojrzałem w stronę okna, na parapecie stała doniczka z czerwonej gliny, w niej kwiat niebieski cały z wystającymi uschłymi łodygami.
-Chcesz to go weź – powiedział, jakby dopiero się obudził.
-Co mam wziąć
-Tego drapaka z parapetu, widzę jak na niego patrzysz, to stary go tu postawił, nawet nie wiem po co i jak się on nazywa, weź jak chcesz.
-Nie, nie dziękuję, nie mam w pokoju parapetu, tutaj lepiej pasuje.
Pomyślałem wtedy, że nawet jakbym go wziął, to co bym miał z nim zrobić,
przecież taki potrzebuje słońca, wody, powietrza, nie będę z nim na spacer wychodził kiedy pada deszcz, a o rozmowie to już chyba nie ma mowy, może gdyby był to pies, ale nie stałby na parapecie, z takim trzeba wyjść, nakarmić i się pobawić.
-Nie dzięki, tu jest mu dobrze.
-No jak nie chcesz, to niech stoi szkarada, aż się zeschnie.
Dopiliśmy czaj, zapaliliśmy jeszcze po papierosie, chwilę popatrzyliśmy przed siebie na to nic, na to przed siebie i czasem za sobą.
-Pójdę już.
-Wpadniesz w sobotę?
-Jasne, jak zwykle.
W soboty u Skorupiaka było wesoło, rozsiadał się z gitarą na stole i grał, a wokół tłoczyło się towarzystwo, kawałek po kawałku z przerwą na łyk gorzały i papierosa, przycinał niemiłosiernie, repertuar był klasyczny od Białego Misia po utwory Hendrixa potrafił zagrać wszystko i co jeszcze lepsze wszystkim się podobało, rozsiadało się towarzystwo gdzie tylko kto mógł, na krzesłach,
na podłodze, na parapecie, ta ładniejsza część towarzystwa próbowała co jakiś znany kawałek śpiewać, czasami wystarczało głosu na mówienie i ta ostatnia  czynność lepiej im wychodziła, bo ile można słuchać piania rozluźnionej gorzałą kobiety. Wtedy Skorupiak wpadał w zdenerwowanie przechylał szklanice z prędkością sobie tylko znaną  i sam zaczynał śpiewać, wtedy już było wiadomym, że impreza się niebawem skończy, robiło się duszno i ciasno w kuchni. Gorzały nigdy nie brakowało, bo Skorupiak potrafił zadbać o bimber jak nikt w okolicy, więc jak już nakapało, to się wypijało i takim cyklem szklanka krążyła od rurki do gardła towarzysza zabawy, i na powrót do rurki, taki cykl zamknięty, czasami krążyło kilka szklanek. Dobry bimber pędził Skorupiak, oj dobry, potrafił to robić, znał recepturę taką doskonałą. Powiadał, że mu ją sprzedał wafel z pod celi z Radomia, podobno jego dziad jeszcze za okupacji pędził siarczyście dla całej okolicy, tyle że w lesie schowane miał kany z zacierem, nie jak u Skorupiaka w szafie. Ta profesja doprowadziła go do półrocznego wyroku, poszedł znów Skorupiak do paki. Tym razem jednak nie krzywdował, sobie bo akurat lato się kończyło i jesień za pasem, a w pudle ciepło i jeść dadzą, nie to co na wolności w zimie. Opał trzeba mieć by piec nakarmić, rachunek za światło zapłacić, a i o robotę trudniej. Skąd się wzięło takie obrzydzenie pracą, może tym, że od stworzenia  świata minęło tak dużo czasu i skoro opanowaliśmy tą ziemię, kiedy to oswoiliśmy wszystko co na niej, to ona powinna i musi kochać jak matka swoje dzieci, żywic bezinteresownie w trudzie, pocie. Choć inna siła działa nieważkości, w której tak trudno być w pionie, bo kiedy się wszystko z nią  przechyla można spaść i zginąć, albo postarać się wyprostować jej garb stojąc na niej okrakiem.
Którejś soboty, a było to w pełni lata  wraz z kilkoma kolegami Skorupiak poznał dziewczyny z pobliskiego miasteczka, przyjechały, aby się zabawić w dyskotece. Dziewczyna, która wpadła mu w oko, miała na imię Karolina, pracowała w kiosku spożywczym w miasteczku, zaraz przy dworcu.
Ile to Skorupiak wydał grosza na oranżadę i czekolady wie on sam, po to tylko żeby ją spotkać i zagadnąć, raz to o pogodzie, innym razem błysnąć komplementem zaczerpniętym z kolorowego pisma. Karolina bardzo mu się podobała, można było dostrzec, że ze wzajemnością, prowadziła go swoimi niebieskimi oczami po całej sali, chodź niektórzy koledzy stwierdzili, że bardziej brązowy portfel schowany za jego pazuchą był obiektem westchnień, może z zazdrości. Skorupiak nie należał do ludzi którzy potrafili tańczyć, jego przebywanie na dyskotece sprowadzało się do siedzenia i sączenia piwa w barze. Jednak tego dnia u boku Karoliny, jakby stał się inny, uśmiech na jego twarzy nie znikał, nie przeszkadzały zaczepki nieznajomych chłopaków, tych przyjezdnych, co do tej pory było niemożliwe i byle krzywe spojrzenie nieznajomego delikwenta nie pozostawiało wątpliwości, że będzie mordobicie. Wtedy tak się działo, że na zabawach to był taki zwyczaj, jak ktoś komuś w innej miejscowości, na ulicy, czy przed knajpą lub w niej samej mordę obił, no to już takiego się szukało. Niekoniecznym było znaleźć tego co sprawcą był czynu słusznego lub nie, rozważał tego nie będę, bo mógłbym i nagrzeszyć, ale innego z tej miejscowości, nawet co nie miał nic z tamtym wspólnego. Nawet gdyby z rzeczonej miejscowości pochodził, na zabawie już życia nie zaznał. Taki to obyczaj panował, taka tradycja, pielęgnowana od dawien dawna. Tą tradycję również w innych miejscowościach równie silnie i równie zagorzale co w naszej pielęgnowano. Dbano o tradycję i obyczaje, choć trudno było czasami zrozumieć, więc trochę ze strachu trochę z braku funduszy, nie zapuszczaliśmy się daleko w swoich fantazjach ułańskich. Chyba, że jak ktoś przesadził, to na własne ryzyko i jak już taki z mordą obitą wracał, wszyscy murem szykowaliśmy się na wojnę. Nie były to czasy muszkieterów, ale i nie były to jeszcze czasy boisk do bejsbola, tą epokę dość swoistą można nazwać epoką sztachety z płota, no czasem może i kamienia epoką, ale to już byłoby nadużycie w temacie. Często jednak uprawialiśmy lekkoatletykę, bieg na przełaj, czasami maraton i nie po bieżni hali sportowej z klimatyzacją, czasem po torach albo po bruku, niekiedy po zaoranym polu. Wielokrotnie goniący stawał się gonionym i odwrotnie, nawet jednej nocy kilka razy straciliśmy orientację, i kto nigdy z otwartej dłoni, a później z zaciśniętej pięści w pysk nie dostał nie będzie wiedział o czym mówię, ale zawsze można spróbować.
Sala gminnego ośrodka kultury, w którym odbywały się dyskoteki była duża, ze sceną na podwyższeniu i z prawdziwą kurtyną elektrycznie zamykaną  z dwóch boków. Był tam ekran przesuwny, wspomnę że sala służyła również nie tylko do zabaw, ale do krzewienia kultury masowej i pikowaniu tej kultury na nas, młodzież tak aby kiełkowała i przyniosła plon. Plony jak to w rolnictwie były różne, z roku na rok coraz gorsze. W społeczności próżno wypatrywać sławnych ludzi albo świętej relikwii. Można było tylko ludzi z sercem policzyć na palcach jednej dłoni, tych co jeszcze pamiętają, co jeszcze się czasem w nocy potrafią obudzić i z niepokojem nasłuchiwać. Ich już jest mało, już się im znudziło sercem dzielić, coraz to mniej wychodzą na ulicę.
Po wypiciu kilku kufli piwa i zatańczeniu kawałka w rytmie Franka Kimono, Skorupiak był już taki beztroski, że nabrał odwagi, podszedł krokiem tanecznym do Karoliny.
-Zapraszam Ciebie i Twoje koleżanki do mnie, tam dokończymy zabawę.
-Dobrze, porozmawiam z dziewczynami, kto jeszcze będzie z nami?
-Moi koledzy, znasz ich i ja to oczywiste.
Karolina zgodziła się na propozycję i namówiła do zabawy koleżanki, co w owej sytuacji nie było trudne, bo całe towarzystwo było już nieźle wstawione, a zabawa w dyskotece dobiegała końca. Wzbudziło to nie lada zdziwienie chłopaków, którzy już z uciechy zacierali ręce i obcierali usta z cieknącej śliny, snując przy tym fantazję, jak to będzie i jak wspaniale z kobietą się dotknąć, przytulić, a może coś więcej. Po zakończeniu dyskoteki wszyscy ruszyli do mieszkania Skorupiaka. Jak zwykle na tego rodzaju imprezach towarzystwo rozłożyło się w kuchni. Utworzyły się pary i dyskusjom nie było końca, a że alkoholu nie brakowało, tematów przybywało. Karolina opowiadała o swoim byłym chłopaku co na twarzy Skorupiaka wywoływało grymas wyglądający jakby właśnie gryzł duży plaster cytryny. Jola gładziła potargane włosy Zbyszka szepcząc mu coś do ucha, on przyciskał jej głowę mocniej do swojej, tak jakby chciał słyszeć bardziej co szepcze, a może chodziło o coś innego. Ela siedziała na kolanach u Jurka zapatrzona w jego brązowe oczy, on sztywno osadzony na krześle i pewnie trzymając ją w pół z uniesioną głową, chciwie łapał jej wzrok, a trzymał ją tak objętą  w pół, jakby trzymał drogocenny delikatny kryształ, który za chwile może spaść i rozsypać się szkłem po podłodze, mówił coś cicho, może kolejny wiersz. Roman opowiadał Izie o swojej ciekawej pracy na budowie. Jedynie Krzysiek siedział samotnie na parapecie okna zapatrzony tępo w dopalający się kawał drewna pod kuchnią.
- Hej, Krzysiek co z Tobą? Dlaczego się nie bawisz?
- Bawisz – powtórzył jakby ze wstrętem niewyraźnie.
- Co się stało?
- Nic, po prostu jakoś nie mam ochoty robić z siebie małpy, popatrz na te kukły, widzisz? Jak się przepychają do siebie, widzisz jak się pysznią, jak pióra stroszą, jak uśmiechy wymieniają, są jak w stadzie, wszyscy układni, tacy ułożeni, tacy łaskawi, każdy dla każdego mógłby wziąć żyletkę i się pociąć, gdyby jednak tak osobno spytać, którąś z tych postaci obojętnie, taką pierwsza z brzegu,
co myśli o innej to wtedy, inny obraz wyłoniłby się bardziej diabelski, niż ten
tu taki piękny, sielski, każdy z nich wylałby więcej żółci na innego, niż może pomieścić wątroba, to spektakl, to taka gra gdzie nie ma wygranych, gra dla samej gry.
- Przesadzasz.
-Ja? To oni przesadzają ze swoją miłością do siebie, z tą marnością
nad marnościami, wpatrując się w oczka i uśmiechając, szczerząc zęby
nie wiedzieć po co, jutro przecież będzie ten sam dzień szary, tylko nowy,
a co z tego tu zostanie, nic kolego nic, tylko ból głowy.
-Może wypijemy?
-Masz racje wypijmy, będziemy mieli trzeźwe spojrzenie, bardziej trzeźwe
od tych tam – wskazał kieliszkiem na resztę towarzystwa.
– Powiem ci więcej, tylko Skorupiak tu zasługuje na uwagę i szacunek, on jeden gra na gitarze i widzi sens tego grania.
Mówiąc to, podniósł szklankę w górę, przechylił i jednym łykiem wypił jej zawartość nie spuszczając oka z dopalającego się drzewa, jakby nie chciał, by ominęło go coś, co się dzieje pod kuchnią. Było już dobrze po północy i Ala chciała wracać do domu. Dziewczyny solidarnie przytaknęły, że pora już wracać, z czego męska część towarzystwa nie była zadowolona, ponieważ liczyła na coś więcej, niż tylko rozmowa i przytulanie. Więc w smutnych nastrojach panowie postanowili odprowadzić dziewczyny na dworzec PKP. Na peronie pożegnaniom nie było końca. Towarzystwo umówiło się, że w przyszłą sobotę po dyskotece dziewczyny zostaną dłużej, może nawet do samego rana. Wiadomym było, że to nie przystoi żeby dziewczyna zostawała w mieszkaniu na noc z chłopakiem, tak pierwszy raz, bo jakby to wyglądało. Co on mógłby o niej pomyśleć, zapewne że łatwa – że jak teraz tu ze mną, to i mogła tak z innym, szybko. Więc nawet gdyby bardzo dziewczyna chciała, zdrowy rozsądek, choć dobrze znieczulony alkoholem podpowiadał drogę do domu. Kiedy już dziewczyny znalazły się w przedziale wagonu same, i pociąg ruszył z peronu, wtedy to dopiero opowiadały o swoich wrażeniach  i uwierzcie mi, nie chcecie wiedzieć o czym potrafią mówić dziewczyny. Chłopaki popatrzyli w stronę czerwonych świateł znikającego za zakrętem ostatniego wagonu , ruszyli pod pobliski krzaczek w wiadomym celu, a spod niego już tylko do domu...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz